- Obecny podział administracyjny Polski wzbudza od lat poważne zastrzeżenia wielu samorządowców z różnych stron kraju. Usytuowanie Bielska-Białej w województwie śląskim stało się przyczyną nieustających kontrowersji. Czy beskidzki gród nad Białą jest dla Pana miastem górnośląskim? – zapytaliśmy przekornie Bogdana Traczyka, byłego prezydenta Bielska-Białej z lat 1998-2002.
Bogdan Traczyk: Bielsko-Biała nie ma z pewnością nic wspólnego z Górnym Śląskiem. Bezspornie leży natomiast na terenie województwa śląskiego. Nie zamierzam bynajmniej kwestionować geografii. Nie ulega jednak dla mnie wątpliwości, że przepływająca przez miasto Biała stanowi oś historycznego i kulturowego podziału na bielszczan ze Śląska (po lewej stronie rzeki) i bialan z Małopolski (po prawej stronie Białej). W przeszłości rzeka oddzielała przecież od siebie tereny Śląska od ziem Małopolski.
- Czy utożsamia się Pan z inicjatywą reaktywowania województwa bielskiego w jego granicach z okresu 1975-1998?
- Nie. W obecnych realiach gospodarczych nie miałoby to sensu. Zmiany poszły już za daleko od tamtego czasu. W ogóle uważam, że gierkowskie rozdrobnienie dzielnicowe Polski na 49 województw było po prostu nierozsądne. Stolicami niektórych województw były niewielkie relatywnie miasta o zbyt małej liczbie mieszkańców (charakterystyczny przykład – zaledwie 70-tysięczne Siedlce).
- Był Pan ostatnim gospodarzem Bielska-Białej w okresie przed wprowadzeniem w 2002 roku bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Jak Pan ocenia ówczesny tryb wyłaniania włodarzy samorządowych?
- Tamto rozwiązanie było zdecydowanie gorsze od obecnego, które zapewnia trwałość i stabilność lokalnych władz. Ja zostałem prezydentem miasta w wyniku głosowania przeprowadzonego wśród bielskich radnych. Nie mogłem jednak podejmować jednoosobowo żadnych decyzji, bo za każdym razem musiałem je wcześniej uzgadniać z kilkuosobowym Zarządem Miasta (jego liczebność zmieniała się w czasie i wynosiła od 5 do 7 osób). W końcowym okresie kadencji byłem nawet regularnie co 6 miesięcy odwoływany z zajmowanego stanowiska, bo radnym opozycji nie podobała się moja polityka. W cyklicznych głosowaniach ich wnioski nie uzyskiwały wymaganej większości, ale nie zniechęceni porażkami ponawiali co pół roku swoje personalne żądania.
- Kto w ogóle zgłosił Pańską kandydaturę na stanowisko prezydenta miasta? Myślę, że warto odsłonić kulisy tamtych wydarzeń sprzed 27 lat.
- W następstwie wyborów samorządowych z 1998 roku objęła władzę w mieście koalicja dwóch ugrupowań – Akcji Wyborczej Solidarność (AWS) i Unii Wolności (UW). Żadna z tych dwóch partii politycznych (w przypadku AWS był to formalnie Ruch Społeczny AWS) nie istnieje już dziś, ale wtedy odgrywały istotną rolę w życiu publicznym kraju i naszego miasta. Moją kandydaturę zaproponowali liderzy Regionu Podbeskidzie NSZZ „Solidarność” – Marcin Tyrna i Stanisław Szwed. Znali mnie dobrze od lat, byłem prezesem bielskiej spółki AQUA. Ale potem w trakcie czteroletniej kadencji samorządowej doszło do rozpadu rządzącej koalicji. W konsekwencji doprowadziło to do poważnych zawirowań w zarządzaniu miastem.
- Czyżby dały o sobie znać konflikty personalne w lokalnym obozie władzy?
- Aż nadto. W Zarządzie Miasta zasiadali zarówno reprezentanci AWS, jak i UW. W wielu sprawach różnili się znacząco w swoich opiniach i ocenach gospodarczych i społecznych. Pamiętam do dziś, że wyjątkowo skonfliktowanym ze mną samorządowcem był Dariusz Moskała z UW. Złożył na mnie, będąc już po swojej zmianie barw politycznych w Klubie Radnych AWS, przynajmniej jedno doniesienie do prokuratury, zarzucając mi naruszanie reguł prawa. W efekcie jego działań oraz doniesień radnego SLD - Jerzego Balona i mojego następcy - Jacka Krywulta, miałem aż trzy procesy karne. Sprawa z donosu Dariusza Moskały dotyczyła rozbudowy Domu Pomocy Społecznej, zlokalizowanego w obiekcie Sióstr Elżbietanek w Komorowicach. Nie zostałem sądownie ukarany w żadnym z procesów, ale wszystko to napsuło mi sporo krwi, Do tego doszły jeszcze ostre starcia z Januszem Okrzesikiem…
- Z nim też miał Pan kłopoty?
- Niemałe. Postać ówczesnego przewodniczącego Rady Miejskiej odegrała niechlubną raczej rolę w funkcjonowaniu lokalnej koalicji AWS-UW. Na przekór więc Okrzesikowi uparłem się, by na tablicach rejestracyjnych bielskich samochodów pojawiły się litery „SB”, choć zdawałem sobie sprawę z faktu, że może się to ludziom kojarzyć z skrótową nazwą komunistycznej Służby Bezpieczeństwa, działającej w czasach PRL…
- Mówi Pan serio? Polityk z prawicowej AWS, Bogdan Traczyk, chciał upamiętniać skompromitowaną doszczętnie esbecję? Nie wierzę własnym uszom…
- A jednak, chociaż ewidentnie nie chodziło mi o „upamiętnianie esbecji”. Argumentowałem, że interpretacja literowego skrótu „SB” może być zupełnie inna: „Super Bogdan” lub wręcz „Służba Bogu”. Po raz pierwszy mówię o tym publicznie. Gdyby nie Okrzesik, to zgodziłbym się może na inne rozwiązanie, ale każda rozmowa z tym człowiekiem wywoływała u mnie tylko potworny stres. Z czystej przekory przeforsowałem więc literowy wariant „SB” na tablicach rejestracyjnych aut beskidzkich. Dziś oczywiście nie jesteśmy już skonfliktowani i nawet o tym zdarzeniu sprzed lat rozmawialiśmy przy okazji niedawnego jubileuszu Bielskiej Zadymki Jazzowej.

- Czy po objęciu prezydenckiej posady w UM przeprowadził Pan może czystkę kadrową w magistracie?
- Nie. Pozostawiłem na stanowiskach prawie wszystkich urzędników z czasów mojego poprzednika – Zbigniewa Leraczyka (UW), z którym zresztą już wtedy miałem i mam do tej pory bardzo dobre, koleżeńskie relacje. Zlikwidowałem jedynie dwa stanowiska pełnomocników prezydenta, a zmieniłem tylko prezydenckiego rzecznika prasowego, ale też dopiero wtedy, kiedy „odziedziczona” przeze mnie pani rzecznik, poprosiła mnie, ze względów rodzinnych, o dość długi urlop bezpłatny. Wtedy powierzyłem tę funkcję Jackowi Kachlowi. Regularnie czytywałem wcześniej jego interesujące felietony z cyklu „Pocztówka z Beskidów”, publikowane na łamach „Najwyższego Czasu”, czasopisma powiązanego z Unią Polityki Realnej. Na moją prośbę osoby trzecie skontaktowały mnie z nim, co zaowocowało podjęciem przez niego pracy w UM.
- On do dziś pracuje w magistracie, jest świetnym historykiem. Oprowadza wycieczki po różnych zaułkach Bielska-Białej.
- No właśnie. Oznacza to, że miałem dobrą ręką do kadrowych decyzji urzędniczych.
- Czy Pan miał zwyczaj przechodzenia na „Ty” w kontaktach ze swoimi współpracownikami?
- Bardzo rzadko. Przydarzyło mi się to tylko w dwóch przypadkach. Uważałem, że prezydent miasta nie powinien się zanadto spoufalać z ludźmi, z którymi wspólnie pracuje. W późniejszym okresie dotyczyło to również Jacka Krywulta – mojego następcy na prezydenckim stołku w UM (pełnił on tę funkcję przez 16 lat). Nigdy nie przeszedłem z nim na „Ty”.
- W tym roku upłynęło dokładnie 110 lat od urodzin Antoniego Kobieli (1915-2003), dawnego prezydenta Bielska-Białej. Nosił on niechlubny przydomek „Antoś-burzyciel”, bo wsławił się unicestwieniem i wyburzeniem wielu cennych i zabytkowych obiektów w mieście. Przed prezydenturą piastował sporo prominentnych funkcji partyjnych, będąc tzw. „szarą eminencją” we wszechwładnej Egzekutywie Komitetu Miejskiego PZPR. Czy znał Pan go może osobiście?
- Nie Ja pojawiłem się w Bielsku-Białej dopiero w 1980 roku po ukończeniu studiów na Wydziale Mechanicznym, Energetyki i Lotnictwa (MEL) Politechniki Warszawskiej, gdy już „Antoś-burzyciel” nie sprawował żadnej władzy w mieście. Okres jego destrukcyjnej działalności przypadł na lata siedemdziesiąte zeszłego wieku.
- Ale zna Pan na pewno efekty jego poczynań w mieście. Jak Pan je ocenia?
- Absolutnie nieodpowiedzialną decyzją było postanowienie zlikwidowania komunikacji tramwajowej w B-B. Wiem, że ostatni tramwaj przejechał ulicami miasta w kwietniu 1971 roku. Stało się to z czysto powodów politycznych. Tory tramwajowe przeszkadzały czołgom sowieckim w swobodnym przemieszczaniu się wzdłuż ul. Zamkowej. Nie mogły więc w razie potrzeby przyjść one z „bratnią pomocą zagrożonej upadkiem socjalizmu Czechosłowacji”, jak głosiła ówczesna propaganda komunistyczna. Położona w bezpośrednim sąsiedztwie Zamku Sułkowskich droga była wąska i ciasna, co faktycznie stanowiło poważne utrudnienie dla ewentualnego transportu czołgów. Kobiela usunął więc tory z ulicy, co w naturalny sposób doprowadziło do całkowitego uśmiercenia ruchu tramwajów na trasie z dworca PKP do Cygańskiego Lasu.
.jpg)
- Należało przecież pomyśleć wtedy o budowie obwodnicy drogowej śródmieścia, a nie o niszczycielskim likwidowaniu komunikacji tramwajowej.
- Bardzo żałuję, że nie ma już tramwajów w mieście. Mieszkam niedaleko tzw. „Hulanki” przy drodze wylotowej na Cieszyn i chętnie korzystałbym z takiej formy lokalnego transportu publicznego. Przy okazji unicestwienia torów tramwajowych usunięto jednak również (niestety!) „wysoki trotuar” ze skarpy wokół Zamku Sułkowskich, zastępując go szpetnym murem oporowym. A były tam w przeszłości eleganckie sklepy, które dodawały uroku miastu. Kobiela zniszczył nieodwracalnie cenny zabytek, lekceważąc w ten sposób dziedzictwo kulturowe miasta u stóp Beskidów. Utworzone ponad 30 lat temu stowarzyszenie pod nazwą „Bielskie Towarzystwo Tramwajowe” ciągle stara się o reaktywowanie komunikacji tramwajowej w mieście, ale wydaje się to chyba dziś kompletnie nierealne. Z pozycji obserwatora przypatruję się z dużym zainteresowaniem działalności obecnego prezydenta miasta – Jarosława Klimaszewskiego. Muszę szczerze stwierdzić, że w sześciostopniowej szkolnej skali ocen zasługuje on w moich oczach na piątkę.
[Wywiad ukazał się w grudniowym wydaniu miesięcznika SENIOR BB]