Od 18 lat jest związany z bielską sceną, kreując zarówno role dramatyczne, jak i komediowe. Choć wielokrotnie obsadzano go w rolach czarnych charakterów, on sam nie chce dać się zamknąć w jednej aktorskiej szufladzie. Sławomir Miska, laureat prestiżowej nagrody IKARA, opowiada o swojej teatralnej drodze i niespodziankach scenicznych. Czy wciąż jest jakaś rola, na którą czeka? Zapraszamy do lektury!
- Stuknęła Panu „osiemnastka” w teatrze…
- Czas strasznie leci, niekiedy nie nadążam po prostu za kalendarzem. Ale faktycznie mogę już mówić o pełnoletności scenicznej. Gram na bielskiej scenie od 18 lat.
- Ostatnio wcielił się Pan w postać odrażającego ubeka w spektaklu o ponurych czasach stalinizmu w Polsce. Czy trudno jest kreować taką rolę?
- Nie. To nie jest jakaś duża rola wymagająca szczególnego wysiłku. Dzięki Witoldowi Mazurkiewiczowi, reżyserowi musicalu VIVA MARIA, udało mi się chyba nieźle zagrać paskudnego ubeka. Dręczy on młodych ludzi z otoczenia Marysi Koterbskiej, zakochanej w swingu początkującej piosenkarki, stawiającej pierwsze kroki na estradzie.
- Nie po raz pierwszy w swojej karierze kreuje Pan tego rodzaju role – naczelnika więzienia czy też tzw. „czarne charaktery” z seriali telewizyjnych „Kryminalni” bądź „Fala zbrodni”.
- Rzeczywiście, grywałem różnych bandziorów. Powierzano mi akurat takie zadania aktorskie. Starałem się zawsze podchodzić z pasją do takich wyzwań artystycznych. Muszę jednak szczerze wyznać, że kreowanie postaci negatywnych nie przynosi mi jakiegoś specjalnego zadowolenia czy frajdy. Profesjonalne agencje aktorskie werbowały mnie po prostu do udziału w filmach kryminalno-policyjnych. Kierowano się zapewne moim wyglądem i zewnętrznymi walorami fizycznymi.
- Znaczącą kreacją aktorską w Pańskim dorobku jest bez wątpienia wojenna rola Walusia w niezwykłym spektaklu „Do piachu” Tadeusza Różewicza. Wybitny krytyk teatralny, Jacek Sieradzki, uhonorował Pana swoim cennym wyróżnieniem za tę rolę.
- To było bardzo miłe i sympatyczne z jego strony. Dowiedziałem się o tym nieoczekiwanym zdarzeniu od swojej kuzynki, Olgi Sarzyńskiej, aktorki z Warszawy. Teatralni artyści z całego kraju bardzo sobie cenią od lat profesjonalne oceny i opinie Sieradzkiego, uznawanego powszechnie za największy w Polsce autorytet w dziedzinie sztuki scenicznej. Fakt umieszczenia mnie w jego autorskim wykazie cenionych aktorów dostarczył mi sporej satysfakcji zawodowej. Nawet moi bielscy znajomi i przyjaciele serdecznie gratulowali mi takiego sukcesu.
– Czy Pan jest rodowitym bielszczaninem?
- Tak. Urodziłem się, wychowałem i mieszkam do dziś w Bielsku-Białej.
- Dlaczego wybrał Pan akurat studia teatralne we Wrocławiu? Bliżej było przecież do Krakowa…
- Po maturze w bielskiej szkole ekonomicznej próbowałem swoich sił na egzaminach wstępnych do różnych uczelni artystycznych. Wrocławska filia krakowskiej akademii teatralnej była trzecią z kolei szkołą, do której starałem się dostać. Tym razem z powodzeniem. Wymagało to jednak czasu.
- A co Pan robił przez dwa lata oczekiwania na upragniony sukces egzaminacyjny?
- Studiowałem ochronę środowiska na bielskiej filii Politechniki Łódzkiej. Wtedy jeszcze nie było w mieście Akademii Techniczno-Humanistycznej.
- Zaskoczył mnie Pan. Nie przypuszczałem, że świetny dziś aktor chciał być początkowo inżynierem…
- To było tylko takie miejsce tymczasowego zawieszenia w moim życiu. Zawsze marzyłem bowiem o studiach aktorskich. Nie od razu udaje się jednak spełniać osobiste marzenia. Czasami trzeba trochę poczekać. Na moim roku wrocławskich studiów teatralnych były tylko dwie osoby, które się tam dostały za pierwszym razem. Miałem kolegę z Łodzi, który przystępował do udziału w 16 egzaminach wstępnych do czterech różnych uczelni aktorskich w kraju. Zajęło mu to w sumie 4 lata, ale ostatecznie został aktorem.
- Wykazał niesamowity hart ducha…
- Przede wszystkim – ogromną determinację. Dziś pracuje zawodowo w teatrze wrocławskim.
- Czy po ukończeniu studiów teatralnych na Dolnym Śląsku trafił Pan od razu do beskidzkiego teatru?
- Nie. Najpierw w 2006 roku rozesłałem swoje oferty do wielu teatrów, w tym m.in. w Katowicach, Szczecinie i Warszawie. Ostatecznie wylądowałem w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Spotkanie z Robertem Talarczykiem, ówczesnym dyrektorem Teatru Polskiego zaowocowało przyznaniem mi etatu w tutejszym zespole aktorskim.
- Zauważyłem, że pod względem repertuarowym przytrafiły się Panu w Bielsku-Białej bardzo zróżnicowane role z rozmaitych szuflad. Najciekawsze wydają się chyba sugestywne kreacje w inscenizacjach klasycznych dzieł literackich - „Lalki” Prusa. „Pana Tadeusza” Mickiewicza czy „Wesela” Wyspiańskiego.
- Uważam, że aktor nie powinien się profilować. Dobrze jest grać w różnych stylistycznie spektaklach. Wrzucanie aktora tylko do jednej szuflady (np. komediowej) przynosi fatalne skutki. Nie wolno stać się wyłącznie amantem bądź też tylko „czarnym charakterem”. Trzeba podejmować się rozmaitych zadań scenicznych.
- Pańska zabawna rola w brawurowej farsie „Kogut w rosole” wywołuje salwy śmiechu na widowni…
- O powodzeniu roli w przedstawieniu decyduje w dużym stopniu dobry tekst sceniczny. W farsach ma to szczególne znaczenie. Myślę jednak, że trzeba umieć go odpowiednio podać widzom. W przypadku ”Koguta w rosole” nabiera to specjalnego wydźwięku. Liczy się przecież komizm sytuacyjny.
- Z którymi reżyserami najlepiej się Panu pracowało przy konstruowaniu własnych ról?
- Bardzo dobrze wspominam współpracę z Ingmarem Villquistem (dramat kameralny „Beztlenowce”), Pawłem Wodzińskim („Ifigenia” – grecka tragedia Eurypidesa), a także z Agatą Pusz (spektakle „Ciao Bambina” oraz „Humanka”). Tę listę muszę jeszcze poszerzyć o postać Witolda Mazurkiewicza, który jako reżyser przedstawień „Sztukmistrz z miasta Lublina” i „Pół żartem, pół sercem” wniósł niezwykle owocny wkład w tworzenie moich postaci scenicznych. Mówię to zupełnie szczerze, abstrahując zupełnie od faktu, że jest on moim szefem.
- Czy w trakcie 18-letniej kariery artystycznej w bielskim teatrze przydarzyły się Panu zaskakujące niespodzianki sceniczne?
- Niejednokrotnie. Jedna z nich utkwiła mi mocno w pamięci. W farsie „Mayday” przytrafił się mnie oraz mojej partnerce scenicznej, Annie Guzik, spontaniczny wybuch śmiechu. Nie dało się w żaden sposób go opanować. Ania tak się śmiała, że musiała w pewnej chwili zejść ze sceny.
- A jakich wrażeń dostarczyła Panu niedawna uroczystość wręczenia artystycznych nagród IKARA w teatrze?
- Ogarnęło mnie autentyczne wzruszenie. Skrupulatnie obliczyłem, że jestem szóstym w dziejach aktorem TP, który w okresie minionych 33 lat otrzymał statuetkę IKARA (warto przypomnieć postać mitycznego IKARA, którzy „goniąc za marzeniami chciał dosięgnąć słońca”). To fascynujące wyróżnienie. Nie wiedziałem, co powiedzieć z emocji. Pamiętam, że jako młody chłopak oglądałem niegdyś w sali BCK jedną z pierwszych ceremonii przyznania statuetek IKARA. Pomyślałem wówczas, że byłoby dobrze otrzymać kiedyś w życiu taką nagrodę. I teraz właśnie tamto moje młodzieńcze marzenie się spełniło.
- Czy Pańska żona też wywodzi się może z branży artystycznej?
- Nie. Marta pracuje w firmie związanej z przemysłem odzieżowym (personel administracyjny). Aktywnie jednak wspiera mnie w działalności artystycznej. Towarzyszy mi w każdej chwili zawodowego szczęścia i nieszczęścia. Bez niej w ogóle nie wyobrażam sobie pracy w teatrze. Mamy czwórkę dzieci w wieku od 6 do 16 lat (trzy dziewczynki i jeden chłopak), co nakłada na nią liczne obowiązki.
- Czy którekolwiek z Pańskich dzieci zdradza może predyspozycje aktorskie?
- Trudno powiedzieć. 16-letni syn jest raczej umysłem ścisłym. Myśli o studiach inżynierskich na politechnice, chociaż w spektaklu „Sztukmistrz z miasta Lublina” wcielił się w postać młodego Jaszy, co wyszło mu całkiem nieźle.
- Na koniec pozwolę sobie zadać pytanie ze sfery marzeń. Czy istnieje jeszcze jakaś wymarzona rola teatralna, której Pan nigdy dotąd nie zagrał?
- W głębi ducha jestem romantykiem. Marzy mi się szekspirowska rola Romea ze sztuki „Romeo i Julia”. Nie wiem jednak, czy jestem w odpowiednim wieku, by wcielić się w taką postać.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz