Wieczór, ogień, trochę dymu i sporo magii. Gdyby ktoś zastanawiał się, co robić w Bielsku-Białej 2 maja, to odpowiedź była prosta: iść tam, gdzie płoną rekwizyty, wirują ludzie, a na twarzy najmłodszych pojawia się to specyficzne połączenie zachwytu i „czy to się zaraz zapali?”. Czwarta edycja Bielskiej Sceny Ognia miała w sobie wszystko, co dobre w sztuce ulicznej: energię, przypadkowość, wzruszenie i nutkę kontrolowanego chaosu.
Tym razem festiwal przyjął temat przewodni, który wywołał lekkie łaskotanie w okolicach wspomnień z dzieciństwa – Akademia Pana Kleksa. Tak, ten Kleks. Z Ambrożym, golarzem Filipem, Mateuszem i całym tym bajkowym uniwersum, które można było przeżywać, zanim jeszcze zaczęto zadawać pytania o sens wysyłania chłopców do szkoły z jednym nauczycielem i magicznymi guzikami.
Plac pełen ludzi, ogień pełen przyciągania
Plac Chrobrego – ten sam, który za chwilę przejdzie metamorfozę – wypełnił się publicznością. Mówią, że magia przyciąga, ale prawda jest bardziej prozaiczna: ogień przyciąga skuteczniej. Może to atawizm, może czysta ciekawość, a może po prostu dobrze zrobione wydarzenie. Faktem jest, że trudno było znaleźć wolny kawałek bruku – i nikt nie narzekał.
Symbolicznego pożegnania z placem nie zabrakło. Młodzi artyści z Domu Kultury w Hałcnowie dali początek wieczorowi – bez ognia, ale z dużą dozą uroku i odwagi. Potem na scenie pojawiły się bardziej widowiskowe etiudy: „Królowa Śniegu” Julii Ryłko, „Leszy” na szczudłach (tak, na szczudłach) Hanny Wiencek, a także LED-owy pokaz „Wilkusy” grupy Kaskada. Prawdziwe wow przyszło wraz z iluzją Dawida Jasińskiego. Szpak Mateusz wyszedł z książki Brzechwy i, jak się wydaje, został magikiem.
Hołd dla Brzechwy z ogniem w tle
Przedostatni punkt wieczoru należał do Drużyny Czarnego Orła z Namysłowa – ich „Akademia Pana K.” to był klasyczny hołd z twistem. Trochę nostalgia, trochę performance, dużo ognia i jeszcze więcej pomysłów. Jeśli myślicie, że nie da się oddać hołdu Brzechwie z pomocą płonących rekwizytów – pomyliliście się. Oni to zrobili.
I na koniec: lata 80. w płomieniach
Finałem wieczoru – i tej edycji – był występ Teatru Ognia Tesserakt. „Midnight” to pokaz, który można by opisać jako: „co by było, gdyby MTV z lat 80. wpadło na pomysł zrobienia widowiska z ogniem i choreografią”. Zgranie muzyki, ruchu i ognia było na tyle spójne, że łatwo było zapomnieć, że to tylko plac w centrum miasta, a nie scena z dobrze zrealizowanego teledysku z lat 80.
Co dalej, czyli nie martw się, to tylko zmiana lokalizacji
Miłosz Goślicki, jeden z organizatorów, powiedział wyraźnie: to nie jest koniec. To po prostu rozstanie z placem, nie z festiwalem. Trochę jak przeprowadzka z wynajmowanego mieszkania do czegoś bardziej na swoim – wiadomo, że trudno, ale też ekscytująco. Bielską Scenę Ognia czekają nowe lokalizacje, nowi artyści i – miejmy nadzieję – więcej przestrzeni na ogień, taniec i zachwyt.
A lato już czeka za rogiem
Jeśli ktoś już czuje festiwalowy głód, to spokojnie. Wkrótce wraca BBusking – wakacyjna wersja ulicznej sztuki, gdzie na 11 Listopada spotkacie kuglarzy, muzyków, performerów i innych miejskich czarodziejów. Sztuka znów będzie chodzić po ulicach i zaskakiwać ludzi, którzy wyszli tylko po bułki.
Na koniec – trochę nostalgii
To, co zrobiła Bielska Scena Ognia przez te cztery lata, to coś więcej niż tylko zabawa z ogniem. To dowód na to, że można tworzyć kulturę z ludźmi i dla ludzi, bez biletów, dress code’u i zadęcia. Trochę jak Pan Kleks – z fantazją, odrobiną szaleństwa i wiarą, że każda przestrzeń może być sceną. I że wcale nie trzeba dymić, żeby zostawić po sobie ślad. I na tym polega właśnie urok sztuki ulicznej.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz