Wieczór stand-upowy w Bielskim Centrum Kultury nie próbował nikogo oszukiwać. Już sama zapowiedź – „tylko dla dorosłych” – mówiła jasno, że nie będzie kompromisów. I rzeczywiście nie było. „Stand FERMENT Up”, zorganizowany w ramach jubileuszowej, 25. edycji Festiwalu FERMENTY, postawił na humor bez filtrów. Czasem celny, czasem ryzykowny, momentami przewidywalny – ale konsekwentny w tonie i zróżnicowany pod względem stylu wykonawców.
Rozgrzewka? Raczej komediowy trening interwałowy. Mariusz Kałamaga, który otworzył wieczór „Stand FERMENT Up”, od razu wszedł na scenę jak do siebie – z luzem, ironią i tą charakterystyczną, lekko absurdalną manierą, za którą widzowie go kochają albo się go boją. I bardzo dobrze.
Jego wprowadzenie do wieczoru nie było zwykłym „dzień dobry” – to była rozbiegówka, która przypominała bardziej dynamiczny stand-up niż rolę konferansjera. Zręcznie przeskakiwał między tematami, punktując codzienne absurdy i sytuacje, których wszyscy niby nie zauważamy – aż Kałamaga wyciągnie je na scenę i rozbierze do naga. Dosłownie i w przenośni. To nie była tylko rozgrzewka – to było wejście z buta, które ustawiło atmosferę całego wieczoru: bez świętości, bez tabu, z humorem ostrym jak fermentujący ser pleśniowy. I tak właśnie miało być.
A dalej było tylko mocniej. Na scenie jako pierwszy pojawił się Damian Viking Usewicz, który zanurzył się w tematach erotyki z taką swobodą, że publiczność raz po raz wybuchała śmiechem… lub oblewała się rumieńcem. Jego bezpruderyjne, ale celne żarty balansowały na granicy dobrego smaku, nie przekraczając jej ani o centymetr – no, może o pół.
Zaraz po nim Damian Kubik z Dąbrowy Górniczej błyskotliwie pochylił się nad parafialnymi kontrowersjami, serwując publiczności opowieści spod ambony okraszone trafnymi obserwacjami. Nie oszczędzał nikogo, zwłaszcza świętości, które w jego interpretacji okazały się zaskakująco ziemskie.
Następnie scenę przejęła Paulina Potocka, zwana przez niektórych Poniedzielskim w spódnicy (raczej nie ze względu na treść lecz tempo przekazu), ale z ostrzejszym językiem i współczesną wrażliwością. Jej obserwacje o kobiecości, absurdach codzienności i presji społecznej trafiły w punkt.
Po niej wystąpił Marcin Zbigniew Wojciech – żywiołowy jak espresso po Red Bullu, który żonglował tematami z prędkością światła. Z humorem celnie punktował nasze codzienne potknięcia, zostawiając widzów z uśmiechem i lekkim poczuciem, że sami jesteśmy bohaterami jego żartów.
Kolejny na scenie był Paweł Reszela, który postawił na szczerość i codzienne rodzinno-związkowe obserwacje. Jego spokojniejsze tempo było jak chwilowa przerwa w śmiechowym maratonie.
Karol Kopiec, jak to ma w zwyczaju, postawił na absurdalny humor i nieoczywiste skojarzenia, serwując publiczności opowieści o ojcostwie, które dawno wymknęło się spod kontroli logiki. Jego występ – lekko „odklejony”, pełen zaskakujących zwrotów – idealnie trafił w gusta rozgrzanej już sali.
Co ciekawe, większość komików świadomie unikała tematów politycznych – może dlatego, że dziś nie wiadomo już, z kogo wolno się śmiać, a z kogo jeszcze nie wypada. Delikatnie wyłamał się z tej niepisanej umowy Marcin Daniec, który jak na mistrza przystało, zrobił to z klasą, między wierszami, bez dosłowności – zostawiając publiczności przestrzeń na własną interpretację.
Dominowały za to tematy relacji damsko-męskich, które – jak widać – nigdy się nie starzeją i zawsze trafiają w punkt. Od pierwszych randek po wieloletnie małżeństwa, od oczekiwań po katastrofy komunikacyjne między płciami – każdy znalazł tu coś, co zna z autopsji. Bo stand-up o związkach to jak lustro – czasem krzywe, ale zawsze prawdziwe.
Na wielki finał pojawił się Marcin Daniec, legenda polskiej sceny kabaretowej. Klasa, doświadczenie i bezbłędny timing – Dańca nie trzeba było nikomu przedstawiać, a jego występ był jak wisienka na torcie. Nie silił się na młodzieżowe kalki, nie próbował być „na czasie” – był po prostu sobą. I właśnie za to dostał siarczyste brawa.
Po zakończeniu występów, ci, którzy jeszcze mieli siłę i poczucie humoru w zapasie, przenieśli się do CAFE MARIA. Tam, przy luźnej rozmowie z udziałem Mariusza Kałamagi, Marka Grabie i prowadzącego Ścibora Szpaka, było mniej performansu, a więcej swobodnej refleksji – i to, jak się zdaje, idealnie domknęło ten różnorodny wieczór.
„Stand FERMENT Up” nie próbował przypodobać się wszystkim. I dobrze. Pokazał spektrum współczesnego stand-upu: od ciężkiego kalibru po lekką obserwację, od klasyki po eksperyment. Niekiedy trafiał celnie, niekiedy obok. Ale bez wątpienia – był wyrazisty.
To oczywiście nie jeszcze nie koniec fermentowych bojów. Organizatorzy zapraszają na kolejne wydarzenia. Szczegóły znajdziesz tutaj:
[ZT]18086[/ZT]
A dla tych, którzy przegapili poprzednie wydarzenia mamy relacje:
[ZT]18735[/ZT]
[ZT]18717[/ZT]
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz