Zostało mało czasu!
0
0
dni
0
0
godzin
0
0
minut
0
0
sekund
Spraw bliskim radość
zanim będzie za późno!
Kup prezent
Zamknij
ilustracja Miesięcznik Śląsk

"Byłem internowany" - bolesne wspomnienia fotografa (przedruk z miesięcznika ŚLĄSK)

Zbyszek Lubowski Zbyszek Lubowski 09:12, 13.12.2025

"Byłem internowany" - bolesne wspomnienia fotografa (przedruk z miesięcznika ŚLĄSK)

Poniższy tekst jest autentyczną relacją dokumentalną z pobytu narratora w ośrodku dla internowanych w czasie stanu wojennego w Polsce. 13 grudnia 1981 roku bohater opowieści miał 39 lat. Mieszkał w Gliwicach. Był zawodowym fotografem, zatrudnionym w tym charakterze na Politechnice Śląskiej.

PAMIĘTNA NOC

Na kilka minut przed północą z 12 na 13 grudnia rozległ się dzwonek w moim mieszkaniu. Nie spałem jeszcze, żona oglądała telewizję. Otworzyłem drzwi, na progu stało trzech panów. Dwóch z nich było w krótkich, wojskowych panterkach, a jeden – po cywilnemu. U tych pierwszych nie zauważyłem żadnych dystynkcji. Powiedzieli mi: „Proszę się ubrać, pójdzie pan z nami”. Żona się zdenerwowała, zaczęła pytać, o co chodzi, dlaczego chcą mnie zabrać. W odpowiedzi usłyszała: „Dowiecie się w swoim czasie”.

Nie przejąłem się zbytnio tą nocną wizytą, gdyż w przeszłości zdarzało się już nieraz, że byłem zabierany na 24 godziny, a czasami nawet na 48 godzin. Sądziłem więc, że znowu będę czasowo przetrzymywany. Ubrałem się i wziąłem ze sobą tylko 3 paczki papierosów, myśląc, że na dwa dni powinno to w zupełności wystarczyć. Na ulicy zaprowadzono mnie do stojącego za rogiem samochodu straży pożarnej i zawieziono do miejscowej siedziby Służby Bezpieczeństwa. Gmach był tym razem rzęsiście oświetlony i wypełniony obficie wojskiem, czy też milicją. Trudno mi powiedzieć, jaka była formacja, gdyż wszyscy byli ubrani w panterki, a ich odcień niełatwo rozróżnić w ciemności. Jeden z panów wziął mnie ze sobą do gabinetu, gdzie odczytał akt o internowaniu.

Zachowałem go do dziś na wieczną pamiątkę, oto jego treść:

Uznając, że pozostawienie na wolności Obywatela (... ...) zagrażałoby bezpieczeństwu państwa i porządku publicznego, przez to, że jest inicjatorem i inspiratorem działań godzących w prawidłowe funkcjonowanie systemu władzy i organów administracji państwowej w kraju, na zasadzie art. 42 Dekretu z dnia 12 grudnia 1981 r. o ochronie bezpieczeństwa państwa i porządku publicznego w czasie obowiązywania stanu wojennego - postanawia się internować Obywatela i umieścić go w ośrodku odosobnienia w Zabrzu.

Podpisano: Komendant Wojewódzki MO, Katowice, 13 grudnia 1981 r. Po odczytaniu tego dokumentu polecono mi wyjąć wszystko z kieszeni i przejść do następnego pokoju. Podobny los spotkał kilku innych. Po chwili kazano nam wszystkim wyjść na korytarz. Tam uformowano z nas więzienny transport i zapakowano do samochodów – odpowiednio przystosowanych i zakratowanych nysek.

JAZDA W NIEZNANE

Około 2, czy też 3 w nocy dojechaliśmy do Zabrza. Wylądowaliśmy w ośrodku pracy więźniów. Na miejscu zdałem sobie sprawę, że tym razem czeka mnie znacznie dłuższy pobyt w odosobnieniu, niż tylko zwyczajowe 48 godzin. Poprzedni „mieszkańcy” musieli opuszczać budynek w dużym pośpiechu. Świadczyły o tym porozrzucane pantofle, kawałki chleba, resztki smalcu. Nikt nie zdążył tego nawet posprzątać przed naszym przyjazdem. Sądzę, że poprzednich więźniów przeniesiono po prostu do innych bloków, zwalniając w ten sposób jeden budynek. Dla nas.

Przywitanie było następujące: najpierw krótkie przesłuchanie, połączone z pobraniem odcisków palców i „pamiątkową” fotografią, potem wręczenie zabranych wcześniej rzeczy osobistych (z wyjątkiem dowodu osobistego), wreszcie rozdzielenie do poszczególnych cel. Trafiłem do tzw. kabaryny – maleńkiej celi o wymiarach ok. 2 x 2,5 metra, w której były dwa łóżka (ustawione piętrowo), stolik, dwa taborety, umywalka i miska klozetowa. Część „mieszkalną” oddzielała od drzwi specjalna krata. Ani mnie, ani mojemu sąsiadowi z celi nie zapewniono jednak żadnej pościeli. Było mi bardzo zimno, nakryłem się więc w końcu materacem. Rano zauważyłem, że mam na sobie kurtkę kolegi. Musiał zapewne spostrzec, że trząsłem się z zimna i przykrył mnie w nocy. Dzięki temu było mi cieplej.

Z CELI DO BLOKU

W tych warunkach spędziłem tylko – całe szczęście! – jedną noc. Rano skierowano mnie do właściwego „internatu”. Był on już inaczej urządzony. Krata tkwiła tylko w głównym wejściu do budynku. Wszystkie pozostałe drzwi były cały czas otwarte. Sale mieściły od 18 do 24 osób. Oprócz łóżek z pościelą i taboretów wyposażono je jeszcze w szafki na żywność. Umywalnia i ubikacja znajdowały się w oddzielnych pomieszczeniach, do których wejście prowadziło z korytarza. Do dyspozycji internowanych oddano – o dziwo! – świetlicę. Wewnątrz bloku stworzono nam pewną swobodę działania. W świetlicy zdołaliśmy umieścić własnoręcznie wykonane przedmioty, których obecność miała dla nas symboliczne znaczenie. Mam tu na myśli drewniany krzyż (zrobiony ze znalezionej przypadkowo deski ociosanej i wyszlifowanej kawałkiem szkła) oraz przysłonięty kartkami napis „Solidarność” (wykonany na prześcieradle).

Na korytarzu wisiała tablica ogłoszeń, na której wieszaliśmy najrozmaitsze komunikaty i informacje do użytku wewnętrznego. Były one niekiedy zrywane przez funkcjonariuszy służby więziennej, ale następnego dnia sporządzaliśmy je ponownie, wieszając w tym samych miejscach. Po jakimś czasie dało się zauważyć że „opiekę” nad nami powierzono tylko strażnikom spokojnym, opanowanym i wyważonym. W pewnym okresie doszło nawet do tego, że dostęp do nas mieli jedynie oficerowie straży więziennej. Czy kontaktowaliśmy się ze światem zewnętrznym? Tak, ale głównie listownie, gdyż odwiedziny rodzin mogły się odbywać bardzo rzadko. Obowiązujący regulamin przewidywał możliwość tzw. widzeń tylko raz w miesiącu, w wymiarze jednej godziny. Mojej żonie zakomunikowano, że przyznanie prawa do dwóch wizyt w miesiącu jest możliwe, ale trzeba w tym celu złożyć podanie do odpowiednich władz.

LISTY W OTWARTYCH KOPERTACH

Korespondencja podlegała cenzurze ze strony służby więziennej. Na początku niektórzy z internowanych wręczali strażnikom listy w zaklejonych kopertach. Wówczas zwracano je nadawcom, informując, że muszą być otwarte, aby umożliwić ocenzurowanie. Z czasem wszyscy zostaliśmy zmuszeni do przyjęcia tych szokujących zwyczajów. W początkowym okresie w zabrzańskim „internacie” zaobserwowałem ciekawe praktyki. Usiłowano skłonić nas do przestrzegania pełnego regulaminu więziennego. Strażnicy byli m.in. przyzwyczajeni do przeprowadzania porannego i wieczornego apelu. Więźniowie ustawiali się w dwuszeregu na baczność, co pozwalało „klawiszom” na szybkie przeliczenie podopiecznych. Podobne reguły gry miały obowiązywać i nas. Nie zgodziliśmy się jednak na to; po wejściu strażnika do sali każdy stał, gdzie chciał i robił, co mu się podobało. „Opiekunowie” mieli w tej sprawie utrudnione zadanie. Próbowali też wprowadzić obyczaj punktualnego gaszenia świateł o godzinie 21.00, jak to czyniono w sąsiednim bloku dla więźniów. Przez jakiś czas godziliśmy się z tym, lecz później sytuacja uległa zmianie i to tak dalece, że widywałem światła w niektórych pomieszczeniach o godzinie 2 nad ranem.

Głównym miejscem nocnych dyskusji była jednak świetlica. Nazwaliśmy ją „Klubem NKWD im. Feliksa Dzierżanowskiego”. Wielu nas chętnie w niej przebywało, przestawiając się na nocne życie [Feliks Dzierżanowski (1890-1975), kompozytor i dyrygent „Kapeli ludowej” – przyp. Z.L.]. Niemało kłopotów przysparzała też naszym strażnikom sprawa posiłków. W początkowym okresie przynoszono je nam do bloku. Nie mieliśmy jednak możliwości porządnego umycia aluminiowych misek, z powodu braku ciepłej wody w umywalni. Kierownictwo „internatu” wpadło więc na pomysł dostarczania nam posiłków w miskach, które każdorazowo zmywano w więziennej kuchni. Utrudniało to jednak życie personelowi. W końcu pozwolono nam regularnie uczęszczać do „zakładowej stołówki”. Kiedy do tego doszło? Na wiosnę, gdy liczba internowanych, przybywających do ośrodka, wzrosła tak pokaźnie, że zajmowali oni już trzy z ogólnej liczby czterech bloków.

PRZYMUSOWA PRZEPROWADZKA

W Zabrzu przebywałem od 13 grudnia 1981 do 18 maja 1982 z dwiema kilkutygodniowymi przerwami. Pierwsza z nich była następstwem naszej zapowiedzi zorganizowania protestacyjnego strajku głodowego przeciwko wprowadzeniu w kraju stanu wojennego. Z odpowiednim wyprzedzeniem ogłosiliśmy, że z dniem 24 grudnia 1981 r. (Wigilia) rozpoczniemy oficjalną głodówkę. Nie zdołaliśmy jednak zrealizować naszych zamiarów. Na dwa dni przed Wigilią przyjechały do „internatu” zmilitaryzowane oddziały specjalne. Wybrano spośród nas grupę ponad 100 osób, z zamiarem odizolowania ich od reszty. Staraliśmy się protestować przeciwko tym poczynaniom, wykrzykując z okien: „ZOMO – bijące serce partii”, „Zdrajcy”, itp. Oni w ogóle się tym nie przejmowali, koncentrując swoją uwagę na selekcjonowaniu internowanych.

Znalazłem się grupie „wybrańców” i wraz z innymi zostałem zapakowany do więziennej „suki” i wywieziony. Nie wiedziałem, dokąd jadę, a samochód był tak szczelnie zakratowany, że uniemożliwiał orientację w terenie. Po około 2 godzinach jazdy dotarliśmy do celu. Wyszło na jaw, że jest to raciborskie więzienie. Był to obiekt – co może zabrzmi zaskakująco – o bardzo przyzwoitym standardzie. Rozmieszczono nas w cztero- i sześcioosobowych salach, które w odróżnieniu od pomieszczeń w Zabrzu, miały sprawne centralne ogrzewanie. Działało ono tak dobrze, że czasami musieliśmy otwierać okna. W salach znajdowały się umywalki z ciepłą (!) i zimną wodą oraz ubikacje odgrodzone od części sypialnej taflami szklanymi.

Obyczaje panujące w Raciborzu nie dawały jednak podobnych powodów do zadowolenia. Dość rygorystycznie przestrzegano obowiązującego regulaminu więziennego (meldowanie się, gaszenie świateł, itp.). Niektórzy z nas nie chcieli zaakceptować tych metod, ironizując wręcz ze strażników. Pewnego razu zameldowano jednemu z nich: „Obywatelu oddziałowy, stan celi – czterech, wszyscy niewinni”. Chwilą prawdziwego wytchnienia w tych warunkach były spotkania (tzw. „widzenia”) z rodziną. Odbywały się one w salce z ok. 10 stolikami, przy których rozmawiało się swobodnie z odwiedzającymi, bez obecności nadzorców. Na taką możliwość oczekiwało się jednak cały długi miesiąc. Ile trwał mój pobyt w Raciborzu? Około czterech tygodni. Już w połowie stycznia przystąpiono do akcji przewożenia nas z powrotem do starych pieleszy. Podstawowy cel, jaki przyświecał grudniowej przeprowadzce został – jak sądziliśmy – spełniony: udaremniono podjęcie strajków głodowych. Przypuszczać więc można, że odpowiednie służby doszły do wniosku, iż bezcelowe jest dalsze przetrzymywanie nas w Raciborzu. W tej sytuacji 20 stycznia 1982 znalazłem się ponownie w Zabrzu.

ZAKONSPIROWANY „GŁOS AMERYKI”

Czas przymusowego odosobnienia w „internacie” wypełnialiśmy dyskusjami oraz lekturą książek pochodzących z więziennej biblioteki. Czytelnictwo pochłaniało niektórych kolegów. Ze zdumieniem odkryliśmy, że biblioteczny księgozbiór nie składał się jedynie z wydawnictw, zawierających elementy obowiązkowej indoktrynacji marksistowskiej. W Raciborzu – dla przykładu – natknąłem się na książki Anki Kowalskiej i Tadeusza Konwickiego. Trafiły one chyba tam przez niedopatrzenie. Oprócz literatury mieliśmy do dyspozycji wybrane tytuły prasy codziennej. Stworzono nam też możliwość oglądania programu telewizyjnego. Posiadaliśmy również – ale to już tylko dzięki własnemu sprytowi – miniaturowy i odpowiednio zakonspirowany odbiornik radiowy.

Do rytuału należało niemal codzienne wysłuchiwanie wieczornego serwisu informacyjnego „Głosu Ameryki”. Z czasem zaczęły wśród nas krążyć nawet biuletyny informacyjne, zawierające m.in. wiadomości z innych ośrodków dla internowanych. Kolportaż tych wydawnictw był możliwy wyłącznie dzięki aktywnej pomocy osób trzecich, a okazję do ich rozpowszechniania stwarzały regulaminowe widzenia z rodzinami. Chciałbym jeszcze na chwilę wrócić myślami do pierwszych dni stanu wojennego. Organizowaliśmy wtedy tzw. przerzuty wiadomości. Na karteczkach umieszczaliśmy nasze personalia oraz szczegółowy opis miejsca i charakteru pobytu. Zawiniątka te przyczepialiśmy do kawałków mydła, dołączając do nich również puste i luźno powiewające kartki. Ich zadaniem było zwrócenie uwagi ewentualnych przechodniów na leżące na trawie przedmioty. Te misternie skonstruowane pakunki wystrzeliwaliśmy z procy poza obręb „internatu”.

Chcieliśmy w ten sposób dać znać światu o warunkach, w jakich żyjemy. Nie wiedzieliśmy przecież, czy nasze rodziny wiedzą w ogóle, co się z nami dzieje. Czy przerzuty wiadomości przyniosły upragniony cel? W pewnym stopniu – tak. Pod bramą wejściową po pewnym czasie gromadzić zaczęli się ludzie, których zainteresował nasz los. Nie wpuszczano ich do środka. Od czasu do czasu zaczęliśmy jednak otrzymywać od nieznanych nam zupełnie osób ciepłe skarpety, czy nawet paczki żywnościowe.

W SZPITALU

W początku kwietnia przyplątało mi się dość nieprzyjemne schorzenie: wrzody na ręce i nogach. Zgłosiłem się do lekarza więziennego. Przepisał mi tzw. szarą maść. Wywołała ona odwrotny skutek od zamierzonego. Czyraków przybyło. Okazało się, że miały one podłoże uczuleniowe. Przyczyną przykrej dolegliwości był – jak przypuszczam – dotkliwy chłód, panujący w budynku. Strasznie marzłem w zabrzańskim „internacie”. Cóż było robić? Udałem się ponownie do lekarza, lecz oświadczono mi, że już go nie ma w ośrodku. Wówczas posłano mnie w towarzystwie specjalnego „opiekuna” do zwykłej przychodni dermatologicznej w Zabrzu. Efekt – natychmiastowe skierowanie na leczenie w oddziale dermatologicznym zabrzańskiego szpitala miejskiego. Doprowadzono mnie tam niezwłocznie.

Dyżurująca lekarka sporządziła oświadczenie o przyjęciu chorego, po czym strażnik powiedział „do widzenia” i najzwyczajniej w świecie odszedł. Zdezorientowany stałem na korytarzu szpitalnym i zastanawiałem się, czy już mam uciekać, czy też najpierw się leczyć. Zachowanie mojego „opiekuna” było zaskakujące. Pozostałem jednak w szpitalu. Leczenie trwało około 3 tygodni. Lekarze i pacjenci traktowali mnie jako swoistą ciekawostkę obyczajową. W czasie szpitalnych odwiedzin wskazywano mnie palcami.

Moim losem zainteresowała się przedstawicielka Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Była to chyba Francuzka lub Szwajcarka. Za pośrednictwem tłumacza pytała, jak się czuję, jakie mam warunki leczenia. Podobne pytania zadawała kilku innym internowanym, którzy trafili do zabrzańskiego szpitala. Wysłannicy MCK odwiedzili też w tym okresie nasz macierzysty ośrodek. Skutki ich wizyty były potem wyraźnie widoczne. W umywalniach zainstalowano lustra, co stanowiło duże udogodnienie przy porannej toalecie. To zdarzyło się jednak dopiero później, po moim powrocie ze szpitala. Leczenie w oddziale dermatologicznym było skuteczne. Po zakończeniu kuracji poprosiłem moją panią doktor, by zadzwoniła po „mojego” strażnika. Przyjechał dość szybko i zawiózł mnie z powrotem do ośrodka odosobnienia.

ZE ŚLĄSKA W BIESZCZADY

Wkrótce przyszło mi zmienić miejsce pobytu. Odbyło się to jednak nieco inaczej, niż dotychczas. Wiedziałem wcześniej, dokąd zostanę przewieziony. Kto mnie o tym poinformował? Nikt, wpadła mi po prostu w ręce jedna z tzw. list przewozowych. Widniała na niej nazwa miejscowości docelowej: Uherce w Bieszczadach. Wgląd do tych dokumentów był rezultatem naszych usilnych zabiegów. Nie była to więc podróż w „ciemno”. Na miejsce dotarłem 19 maja 1982 r. Warunki w bieszczadzkim ośrodku pracy więźniów były znacznie korzystniejsze, niż w Zabrzu. Piętrowe pawilony mieściły cztero- i sześcioosobowe cele, ale przebywało w nich maksymalnie po czterech internowanych. Miski ustępowe były, co prawda, w każdej z tych cel, lecz nie korzystaliśmy z nich. Jedno z niezasiedlonych pomieszczeń przeznaczyliśmy na ubikację. Nowością była możliwość spacerowania na dworze w ściśle określonym i bacznie obserwowanym terenie. Korzystaliśmy z tego bardzo często. Do naszej dyspozycji pozostawały ponadto: książki, określone tytuły prasy oraz telewizja.

ZWOLNIENIE

Zwolnienie z ośrodka odosobnienia było dla mnie równie nagłe i niespodziewane, co samo internowanie. Rano 5 lipca 1982 przygotowano w Uhercach 5 czy 6 osób do zwolnienia. Odśpiewaliśmy im piosenkę pożegnalną, po czym grupka szczęśliwców opuściła teren ośrodka. Wtedy właśnie przyszedł strażnik z informacją, że mam się zgłosić do oczekującego mnie przedstawiciela Służby Bezpieczeństwa. Poszedłem we wskazane miejsce. Ubrany po cywilnemu osobnik zakomunikował, że jeszcze tego dnia zostanę zwolniony. Jednocześnie zapytał, czy podtrzymuję zamiar wyjazdu za granicę, mimo, że dobrze wiedział, jakie jest moje stanowisko w tej sprawie. Konsekwentnie dążyłem do jak najszybszego opuszczenia na stałe Polski. Z takim pomysłem nosiłem się jeszcze przed 13 grudnia, kiedy zdałem sobie sprawę, że Sierpień nie doprowadził, niestety, do przełamania dławiących kraj mechanizmów. Bieszczadzki ośrodek dla internowanych pożegnałem ostatecznie po południu. Do Gliwic dotarłem o drugiej w nocy nazajutrz. Żona tak dalece nie oczekiwała mojego powrotu w tym czasie, że początkowo nie chciała otworzyć mi drzwi. Kiedy jednak uzmysłowiła sobie, że to ja stoję na klatce schodowej, radości nie było końca. Naszego syna w ogóle nie budziliśmy, dopiero rano zobaczył mnie w mieszkaniu.

DLACZEGO INTERNOWANO?

Przypuszczam, że Służba Bezpieczeństwa miała mnie jeszcze przed Sierpniem na swojej specjalnej liście. Dlaczego? Przyczyną była zapewne moja luźna współpraca z Komitetem Samoobrony Społecznej KOR. W latach 1979-1980 dysponowałem pochodzącymi z tego źródła różnymi materiałami informacyjnymi. W jaki sposób trafiono na mój ślad? Domyślam się, że stało się to za sprawą dobrze zakonspirowanego konfidenta, który w kontaktach ze mną przedstawiał się jako redaktor nielegalnego „Robotnika”. Przeprowadzono skrupulatną rewizję w miejscu mojej pracy, gdzie nic trefnego nie znaleziono. Potem przyszła kolej na rewizję mieszkania. Tu właśnie natrafiono na odezwę w sprawie Kazimierza Świtonia, książeczkę „Najlepszy sojusznik Hitlera”, wydaną przez oficynę „NOWA” oraz pojedynczy egzemplarz „Robotnika”. Wystarczyło to do ciągłego wzywania mnie później na przesłuchania i rozmowy, w trakcie których pytano o mój stosunek do najrozmaitszych spraw. Nigdy nie usiłowałem ukrywać poglądów, stąd też szczerze i otwarcie przedstawiałem swój punkt widzenia. Przesłuchania te kontynuowano także po Sierpniu. Nie wykluczam, że zgubiła mnie szczerość okazana w czasie tych „dżentelmeńskich rozmów”.

[Przedruk z miesięcznika społeczno-kulturalnego ŚLĄSK nr 12 (315) grudzień 2021}

OD REDAKCJI

13 kwietnia 1983 roku bohater opowieści opuścił Polskę i wyemigrował ze swą rodziną do Francji. Przez wiele lat mieszkał potem w Lyonie. Pracował jako zwykły robotnik fizyczny. Nie opanował należycie języka francuskiego. Zmarł we Francji. Nieco inaczej potoczyły się natomiast zawodowe losy jego żony. Uporawszy się z nauką języka, podjęła pracę jako programistka komputerów w jednej z tamtejszych firm przemysłowych. Syn bohatera relacji nie bez przeszkód zaadaptował się do nowych warunków życiowych. Prezentowany tekst stanowił w 1982 roku pracę dyplomową autora na Podyplomowym Studium Dziennikarskim przy Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Z uwagi na swoje walory dokumentalne relacja została uhonorowana uniwersyteckim wyróżnieniem. Powstała pod kierunkiem red. Macieja Szumowskiego (1939-2004).

Dodaj komentarz

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa, zaobserwuj nas na
GOOGLE NEWS

komentarze (0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz


Dodaj komentarz

🙂🤣😐🙄😮🙁😥😭
😠😡🤠👍👎❤️🔥💩 Zamknij

Użytkowniku, pamiętaj, że w Internecie nie jesteś anonimowy. Ponosisz odpowiedzialność za treści zamieszczane na portalu bielskirynek.pl. Dodanie opinii jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu portalu. Jeśli zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj - powiadom nas [email protected] lub użyj przycisku Zgłoś komentarz

0%