22 lipca przez dekady był państwowym świętem propagandy sukcesu. Defilady, manifesty i obowiązkowy entuzjazm miały pokazać, że Polska Ludowa rodzi się na nowo. Dziś ta data jest już tylko przypisem historii.
Był taki dzień w kalendarzu, który pachniał ciepłym asfaltem, watą cukrową i czymś, co dziś nazwalibyśmy propagandą sukcesu, a wtedy – po prostu normalnością. 22 lipca – Narodowe Święto Odrodzenia Polski. Data równie wymuszona, co monumentalna. Taki punkt obowiązkowy w repertuarze państwowego teatru: defilady, przemówienia i przykaz, żeby klasnąć w odpowiednim momencie.
Manifest z Moskwy, nie z Chełma
Oficjalnie ustanowiono je dekretem Krajowej Rady Narodowej w 1945 roku na pamiątkę ogłoszenia Manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Dokument podpisano w Moskwie w 1944 r. choć oficjalna wersja mówiła o Chełmie. Pierwsze słowa manifestu popłynęły przez Radio Moskwa – bo przecież suwerenność najlepiej ogłaszać w eterze z gabinetu Stalina.
Dziś to już tylko przypis w podręcznikach historii. Ale kiedyś? Kiedyś było inaczej. Polska Ludowa stroiła się w czerwone flagi, megafony pracowały pełną parą, a Manifest Lipcowy brzmiał niczym objawienie. W treści deklarowano demokrację, wolność słowa i samorządy – wszystko to na papierze, bo papier, jak wiadomo, przyjmie każdą bzdurę. Nieważne, że wszystko działo się w cieniu radzieckich bagnetów i marionetkowego rządu. Ważne, żeby wyglądało, jakbyśmy sami tego chcieli.
Święto na pokaz
Kto pamięta tamte pochody, ten wie, że było w nich odrobinę reżyserowanego entuzjazmu i całe morze obojętności. Oficjele na trybunach udawali wzruszenie, robotnicy maszerowali z transparentami, uczniowie w mundurkach ustawiali się do zdjęcia. Darmowe autobusy i tramwaje, gastronomia i piwo na koszt państwa – wszystko po to, by święto smakowało lepiej niż codzienność.
W tle trwał propagandowy scenariusz: manifest czytany w Moskwie, nie w Chełmie. Cytat Stalina? Lepiej nie, bo wtedy za dużo by się wydało. Ruchy miały pokazać, że wszystko jest nasze, swojskie i niezależne. Ale to był teatr z kulisami na Kremlu.
22 lipca był też dniem pokazowym – w tym dniu uroczyście otwierano największe symbole PRL. W 1955 roku oddano do użytku Pałac Kultury i Nauki oraz Stadion Dziesięciolecia. Inne inwestycje, choć nie zawsze oddawane dokładnie tego dnia, wpisywano w kalendarz sukcesów. Bo trzeba było podkreślić, że komunizm coś buduje – i że warto w niego wierzyć.
A po defiladzie? Życie prawdziwe: czekolada z Peweksu, baloniki dla dzieci i cicha nadzieja, że może tym razem przypadnie talon na lodówkę „Polar”.
Manifest w cieniu historii
Manifest PKWN miał być dowodem, że Polska odradza się pod przewodnictwem klasy robotniczej i Armii Czerwonej. Prof. Andrzej Paczkowski w książce "Pół wieku dziejów Polski 1939–1989" pisze wprost: PKWN był instrumentem zależności od ZSRR, starannie wyreżyserowanym dokumentem, który miał uwiarygodnić nowy porządek. Obiecywał demokrację, ale w wydaniu ludowym – czyli dokładnie takim, jakim pozwalał Kreml.
Święto zostało zniesione ustawą sejmu kontraktowego 6 kwietnia 1990 roku. Ustawa weszła w życie 28 kwietnia. W głosowaniu 182 posłów poparło likwidację, 56 było przeciw, wstrzymało się 39. Nawet wtedy prezydent Jaruzelski sprzeciwiał się wykreśleniu tego dnia z kalendarza. To tylko dowód, że pamięć państwa nie znika od razu – choć próbowano ją odciąć jednym cięciem. Ale zdjęcia defilad, portrety Gomułki i Gierka zostały. I czasem wędrują z albumów do współczesnych ekranów, bo nostalgie mają długie korzenie.
Lustro współczesności
Dziś też mamy swoje „22 lipca”: dni, kiedy przekaz płynie w jednym kierunku, a media publiczne – według licznych analiz – prezentują sukcesy władzy w tonie bliskim rytuałowi. Telewizja publiczna w ostatnich latach często bywała oskarżana o jednostronne relacje i selektywne pokazywanie krytyków. Choć zmieniają się rządy, kalendarze i slogany, mechanizm propagandowej opowieści pozostaje zaskakująco podobny.
Na zakończenie
Dzisiaj, gdy historia wraca w nieoczekiwanych przebraniach, 22 lipca przypomina: państwowe rytuały nie trwają wiecznie. Nadmiar patosu zwykle zwiastuje koniec. Nie ma manifestu, który raz na zawsze zastąpi wolność myślenia. I choć ten dzień został wymazany z kalendarza, dobrze czasem do niego wrócić – żeby nie zapomnieć, jak łatwo propaganda potrafi udawać normalność.
Bo jeśli uwierzymy, że jedyna słuszna narracja jest dowodem naszej dojrzałości, to znaczy, że znowu daliśmy się nabrać.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz