W czasach, gdy wiara w diabelskie moce była równie silna jak przekonanie, że sąsiadka potrafi urzec krowę samym spojrzeniem, wystarczyło kilka złych słów na temat starszej kobiety z ziołami, by skończyła w lochu albo… na stosie. Ale nie w Bielsku. Przynajmniej nie tak często, jak można by się spodziewać.
Śląsk Cieszyński – z Bielskiem na czele – był regionem, który w szczycie europejskiej gorączki czarownic (XVI–XVII w.) wykazał się podejrzaną trzeźwością umysłu. Owszem, kilka procesów się odbyło, ale masowych histerii nie było. Zamiast płonących stosów – ścięcia. Zamiast krzyku tłumu – notatki w archiwach. I tylko raz, może dwa, w lochach ratusza bielskiego ktoś umarł zbyt szybko, zanim zapadł wyrok. Ale po kolei.
Zuzanna i jej kompanki, czyli wiedźmy z Mazańcowic (1717)
To historia jak z mrocznego serialu. Cztery kobiety z Mazańcowic: Zuzanna Weisner, jej krewna Agnieszka, pasterka Ofka i służąca Maria Schark zostały oskarżone o magię, uroki i diabelskie sztuczki. Krowy ponoć padały, ludzie chorowali, mleko kwaśniało – a winne były, jakżeby inaczej, kobiety. Proces toczył się w Bielsku, pod czujnym okiem miejskiego sądu. Były wzajemne oskarżenia, tortury, standardowy scenariusz czarowniczego śledztwa. Ale wyroku nie było – wszystkie cztery zmarły w trakcie przesłuchań, zanim sąd zdążył oficjalnie nazwać je czarownicami. Ciała złożono bez ceremonii. Nikt nie postawił im pomnika. A przecież to był jedyny „klasyczny” proces czarownic w dziejach miasta.
[DAWNY]1748070261103[/DAWNY]
Kaśka Kołoczka i zemsta miecza (1718)
Rok po śmierci mazańcowickich wiedźm, na rynku bielskim wykonano wyrok na Kaśce Kołoczce. Nie za uroki, nie za sabaty, ale za coś bardziej przyziemnego – dzieciobójstwo. Uznano ją za czarownicę, bo – a jakże – zabiła dziecko „w sposób niepojęty”, a może po prostu biednie wyglądała i zbyt często mówiła, co myśli. Kat z Cieszyna (bo w Bielsku własnego nie mieli) najpierw spalił jej rzeczy osobiste, potem ściął ją mieczem, a serce przebił kołkiem. Żeby, wiadomo, nie wróciła z zaświatów. Do dziś nie wiadomo, co bardziej przeraża: jej czyn, czy cały spektakl egzekucyjny.
Jerzabkowie i czarownice na kwaterze (XVII w.)
W Trzycieżu, należącym wówczas do Jerzabków, księżna cieszyńska Sydonia Katarzyna wszczęła sprawę o… utrzymywanie czarownic w majątku. Oskarżeni, Jan i Marta Jerzabkowie, najwyraźniej wynajmowali pokoje nie tym, co trzeba. Wiedźmy – zgodnie z relacją – zdołały się ulotnić, zanim ktokolwiek je pojmał. Jerzabków ukarano banicją – musieli w ciągu roku sprzedać majątek i wynieść się z księstwa. Czy to był faktyczny lęk przed czarami, czy może szlachecki pretekst do przejęcia ziemi – tego historia nie mówi. Ale mówi jedno: czarownica mogła być wtedy również kartą przetargową w rozgrywkach elit.
Czary w głowach, nie w księgach
Choć stosy w Bielsku nie płonęły jak w innych częściach Europy, lęk przed czarami był żywy i realny. W świadomości zbiorowej czary długo funkcjonowały jako całkiem logiczne wyjaśnienie nieszczęść: suszy, pomoru, martwej krowy. Wierzono, że czarownice zbierają się na sabaty – na przykład na Babiej Górze w noc św. Łucji – by knuć złe rzeczy, podrzucać uroki i szeptać zaklęcia. Zmiana przyszła powoli – dopiero w XVIII wieku, razem z napływem protestanckich rzemieślników, handlem i ideami oświecenia, pogląd o realnym „zaprzedaniu duszy diabłu” zaczął ustępować racjonalizmowi. Wiedźmy z sąsiedztwa przestały trafiać do lochu – trafiły do legend.
Nie taka straszna Biała, ale bardziej ognista
Po drugiej stronie rzeki Białej – w dawnej Białej Krakowskiej i okolicach – sprawy wyglądały nieco inaczej. Tam, gdzie prawo Rzeczypospolitej dopuszczało tortury, a szlachta lubiła pokazać, kto rządzi, procesów czarownic było więcej i były brutalniejsze.
Najgłośniejsza historia? Hanka z Jaszczurowej, zwana też Sikonianką. Ponoć nie chciała oddać się dziedzicowi, więc gdy ugryzła go w rękę, zemścił się z przytupem: oskarżył o czary, postawił przed sądem w Oświęcimiu i doprowadził do wyroku. Hanka spłonęła żywcem, a okoliczne dziewczęta jeszcze długo śpiewały przyśpiewkę:
„Hanka panu dać nie chciała,
Rękę jemu skarcowała,
Za co kara ją spotkała
Na stosie dogorywała.”
Lokalne podania wskazują miejsce egzekucji – wzgórze zwane Upaleniska – dziś już zalane wodami jeziora. Ale legenda żyje. I ma się dobrze.
Czary, pieniądze i polityka
Procesy czarownic w naszym regionie to nie tylko emocje i zabobony. To też polityka, pieniądze i prawo. Na Śląsku obowiązywała zasada: „skarb znaleziony pod ziemią – należy do państwa”. Więc gdy ktoś coś wykopał (albo wykopać próbował), łatwo było o zarzut czarów. Bo kto jeszcze wierzy w wróżki, jak nie ci, co chcą znać miejsce zakopanego złota?
A Kościół? Cóż, na Śląsku nie miał władzy nad czarownicami – to świeckie sądy decydowały o wyrokach. I zwykle były powściągliwe. Inaczej niż w Małopolsce, gdzie plebani i dziedzice potrafili podkręcić atmosferę i doprowadzić do stosu. Na przykład w Wadowicach ktoś kiedyś oskarżył kobietę o przemienianie się w białego woła. Tak, dobrze czytasz. W woła.
Bielsko-Biała – miasto, które nie płonęło
Na tle reszty Europy, gdzie stosy płonęły jak ogniska na świętego Jana, Bielsko i jego okolice to oaza rozsądku. Może to kwestia handlowego ducha, może wpływ protestantów, może po prostu szczęśliwy zbieg okoliczności. Ale prawdą jest, że – choć i tu ludzie bali się czarów – nie ulegli całkowicie zbiorowej histerii.
Zamiast setek procesów mamy kilka. Zamiast stosów – chłodny miecz kata. Zamiast płomieni – archiwalne cisze. Ale to właśnie te cisze krzyczą najgłośniej: o tym, jak łatwo oskarżyć, jak trudno się obronić – i jak niewiele trzeba, by człowiek został wiedźmą.
Dziś, w czasach postów, lajków i procesów publicznych na Facebooku, warto przypomnieć sobie o Zuzannie, Kaśce i Hance. Nie tylko dlatego, że ich historie są mroczne jak noc świętojańska. Ale też dlatego, że w każdej epoce znajdzie się ktoś, kogo tłum nazwie „czarownicą”. I nie zawsze będzie miał rację.
[ZT]19039[/ZT]
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz