Zamknij
ot. Zygmunt Czernek / pochód 1-majowy rok 1975

Bielski 1 Maj – od spontanicznego święta do obowiązkowego spektaklu

Agata Rucińska Agata Rucińska 07:00, 01.05.2025

Bielski 1 Maj – od spontanicznego święta do obowiązkowego spektaklu

Dziś 1 maja to dla wielu początek majówki – dzień wolny z kalendarza, nie z przekonania. A przecież jeszcze trzy dekady temu był to dzień państwowego święta, zakładowych orkiestr i trybun z przemówieniami, które znały odpowiedzi, zanim padły pytania. W Bielsku-Białej – jak w całej Polsce – 1 maja miał swoją scenografię, rytuały i uczestników. Dla młodych brzmi to dziś jak egzotyka z innej epoki – ale za tamtymi transparentami stali ludzie. Z twarzami, z historią, z pamięcią. Bo gdy pochody zniknęły z ulic, razem z nimi znikały zakłady pracy, załogi, orkiestry. Codzienność robotniczego miasta – z całym swoim teatrem i losem – rozpłynęła się bez fanfar. Ten tekst nie opowiada o polityce. Opowiada o pamięci – tej lokalnej, tej dziecięcej i tej, która mieści się gdzieś między dźwiękiem werbla a smakiem oranżady.

Gdyby dzisiaj młody internauta spojrzał na zdjęcia z pierwszomajowego pochodu sprzed pół wieku, zobaczyłby festyn pełen sztandarów, balonów i kukieł – jakby cosplay PRL-u. A przecież to było życie: państwowe, obowiązkowe i paradoksalnie – czasem radosne. W Bielsku-Białej od 1945 do 1988 roku pochód pierwszomajowy był rytuałem – z początku szczerym, z czasem reżyserowanym. Ale zawsze – opowiadającym o ludziach i ich czasie.

 

 

A przecież to nie był żaden żart. To nie była rekonstrukcja ani pokazówka dla turystów. To było życie. Prawdziwe, państwowe i obowiązkowe – choć czasem z odrobiną radości, czasem z przekąsem, a czasem po prostu z braku wyjścia.

Święto Pracy w Bielsku-Białej – rytuał nieprzerwany od 1945 do 1988 roku. Jeśli cokolwiek można o tych pochodach powiedzieć bez cudzysłowu, to to, że były. I to jak. Miały w sobie więcej teatru niż niejeden spektakl, ale widownię – pełną i obowiązkową.

W PRL-u wszystko było na serio. Nawet to, co wyglądało jak żart.

Władza, która nie miała legitymacji z wyborów, musiała ją sobie sama wyreżyserować. A najlepiej wychodziła jej inscenizacja uliczna. Święto Pracy – największa premiera w kalendarzu ludowej reżyserii politycznej. Każdego roku, z precyzją godną zegarka z tarczą Lenina, rozpisywano role: aktorzy z FSM-u, statyści z Befamy, chór z Indukty i grupa rekonstrukcyjna z ORMO.

W Bielsku-Białej nie było wyjątków. Były trybuny na Partyzantów – ołtarze świeckiej liturgii, z których sekretarze PZPR błogosławili kolumny robotnicze. Były zakładowe orkiestry dęte, barwne korowody zespołów regionalnych. Były transparenty, które krzyczały za ludzi – „Pokój - dobrobyt - socjalizm”, „Załoga FSM pozdrawia towarzysza Gierka”. Człowiek nie musiał mówić – plandeka mówiła za niego.

Zanim przyszła instrukcja – czyli marsz, który był z serca

W 1945 roku, zaraz po wojnie, po raz pierwszy w powojennej Polsce ludzie wyszli na ulicę nie z karabinem, ale z flagą. W Bielsku i w Białej – wtedy jeszcze dwóch miastach – ten pierwszy 1 Maja po wojnie był jak radosna eksplozja. Nie było jeszcze portretów Gierka, bo nie było jeszcze Gierka. Nie było platform z maluchami, bo maluchy dopiero rodziły się w barakach. Ale był entuzjazm. Surowy, nieskażony, ludzki.

Szło się, bo wreszcie był pokój. Bo nie trzeba było uciekać do lasu. Bo można było iść środkiem ulicy, bez obawy, że zaraz padnie seria z MG 42. Szło się w butach pożyczonych od sąsiada i w marynarce dziadka, ale szło się z poczuciem nowego początku.

 

 

Robotnicy z bielskich fabryk włókienniczych, które jeszcze niedawno tkały pod nadzorem Niemców, szli, bo chcieli pokazać, że wrócili do życia. Kobiety z dziećmi szły, bo chciały wierzyć, że to już nigdy się nie powtórzy. Szli młodzi, bo przyszłość była jeszcze niepopisana, a każde hasło – nawet najbardziej toporne – wydawało się świętem nowego świata.

Pewien bielski murarz – niech będzie, że nazwiskiem Krawczyk, choć mogło być każde inne – mówił potem, że tamten pochód był jak msza za życie. Nie za ideologię, nie za partię, ale za to, że przestali ginąć ludzie. I że można było śpiewać nie szeptem.

To był czas, kiedy hasło „Niech żyje pokój!” brzmiało prawdziwie, a gołąb pokoju nie kojarzył się jeszcze z dekoracją szkolnej gazetki. Wtedy nawet czerwony sztandar był tylko tkaniną nadziei, a nie symbolem nadzoru.

Ludzie – jak to ludzie – szybko się uczą. I równie szybko się uczą, jak nie pokazywać rozczarowania. Ale ten pierwszy raz, ten pierwszy bielski pochód po wojnie, to był moment wspólnego oddechu. Potem przyjdzie rutyna, przyjdzie cynizm, przyjdą rozkazy z góry. Ale tamten dzień był naprawdę z dołu. Z serca. Z ludzkiego pragnienia normalności.

I dlatego – dla porządku dziejowego i uczciwości felietonisty – trzeba o nim pamiętać. Bo czasem pochód nie jest demonstracją. Czasem jest modlitwą.

Radość w systemie nakazowo-rozkazowym

W miarę jak PRL rosła w siłę, pochody stawały się coraz bardziej obowiązkowe. Lista obecności była świętością większą niż msza. Zakłady wysyłały kolumny, dyrekcje raportowały frekwencję, a nieobecność była grzechem przeciwko państwu. Ale – i tu leży cała dialektyka PRL-u – mimo wszystko się szło. Bo był dzień wolny, bo była oranżada, bo była kiełbasa z musztardą, schabowy z kapustą, a czasem – nie oszukujmy się – coś mocniejszego spod lady. W ten dzień nawet milicja okazywała ludzką twarz i nie biła. Delikwenta z promilami nie wiozła na izbę, tylko do domu. Czasem nawet z troską: „Zawieziemy, niech się żona nie martwi”. PRL potrafił być łagodny – zwłaszcza po kilku głębszych.

 

Uczniowie szli, bo nie było lekcji. Studenci szli, bo nie wypadało nie iść. Pracownicy szli, bo trzeba było. Wszyscy wiedzieli, że to spektakl. Ale nikt nie odważył się go nie zagrać. Oficjalne sprawozdania podawały imponujące liczby uczestników. Dla przykładu: w Bielsku-Białej w 1979 roku w pochodach uczestniczyć miało około 115 tysięcy osób – co stanowiło większość mieszkańców miasta i okolic. Rzeczywista frekwencja? Może trochę zawyżona – jak wszystko w PRL-u: od produkcji węgla po wyniki wyborów – ale ulice naprawdę zapełniały się tłumami. Szło się w kolumnach, ale stało się też na chodnikach. Matki, dzieci, babcie z siatkami – wszyscy wyglądali bliskich, machali, robili zdjęcia. Było głośno, kolorowo, chwilami nawet radośnie. Na pozór – wielka rodzinna niedziela z dodatkiem ideologii. 

 

 

Ale za tą masowością kryły się też sceny zupełnie zwyczajne – osobiste, ciche, dziecinne.

Pamiętam lata 70., plac przed Teatrem i to charakterystyczne oczekiwanie na barwny korowód. Miałem sześć lat i wzrost nieadekwatny do ambicji wzrokowych – z mojej perspektywy widziałem głównie plecy dorosłych, flagi na wysokości szyi i portrety Gierka unoszące się gdzieś między niebem a balonami. Słońce świeciło, orkiestra grała, a ja marzyłem, żeby coś wreszcie ruszyło.

 

Inny rok, inne wspomnienie – bardziej szkolne, bardziej zorganizowane. Staliśmy na ulicy Bohaterów Warszawy, uczniowie bielskiego „Zeroma”. Czekaliśmy na swoją kolej, by włączyć się w pochód. W rękach – szturmówki: czerwone i biało-czerwone. Te czerwone były jak gorący kartofel – każdy chciał się ich pozbyć, jak tylko opiekun przestał patrzeć. Dzieciarnia nie rozważała ideologii – chciała przejść, machnąć chorągiewką i mieć to z głowy.

 

Czekało się na swoją kolej, by włączyć się w pochód – nie z przekonania, ale z dziecięcej ciekawości, z przymusu szkoły, a trochę też z radości, że coś się dzieje. Bo PRL – jak to PRL – nawet gdy zmuszał, potrafił na chwilę rozbawić. I rozgrzać. Dosłownie i w przenośni.

Dekoracja narodowa, czyli PRL jako teatr

Ulice Bielska-Białej w maju przypominały scenę teatralną. Flagi, portrety, emblematy – wszystko większe niż życie. Na platformach jeździły produkty dumy narodowej: Fiaty 126p, maszyny dziewiarskie, sztuczne snopy zboża. Na trybunach – dygnitarze z minami jak z pogrzebu Lenina. Na transparentach – slogany pisane czcionką większą niż budżet całej szkoły.

Orkiestry grały marsze, przodownicy nieśli ordery, a dzieci – kwiaty. Kiedyś nawet gołębia – ale wypuszczony zbyt wcześnie, usiadł na portrecie Gomułki. Ponoć był to najbardziej symboliczny moment dekady.

Koniec przedstawienia

Ostatni raz pochód pierwszomajowy w Bielsku-Białej przeszedł ulicami miasta 1 maja 1988 roku. Już wtedy entuzjazmu nie było, a trybuny trzymały się na słowo honoru – którego i tak nikt nie wypowiadał. Rok później – w 1989 – władza zrezygnowała z pochodów. Obawiano się opozycji, nieobecności, milczenia. Obawiano się pustki. I tak zakończyła się era państwowych manifestacji w Bielsku-Białej. Pierwszy pochód był w 1945 – z entuzjazmu. Ostatni – w 1988 – z obowiązku. I może to właśnie mówi najwięcej o PRL-u: zaczął się wiarą, skończył przemilczeniem.

 A co nam z tego zostało?

Zostały zdjęcia. Żółte od światła, krzywe od emocji. Zostały wspomnienia: jedni pamiętają dzieciństwo, festyn, oranżadę. Inni – przymus, rutynę i te nieszczęsne hasła. Jeszcze inni – że choć przez moment wierzyli, że świat może być nowy. Pochody 1-majowe były snem. Najpierw snem o wolności. Potem snem o planie. Na końcu – snem o świętym spokoju. Obudziliśmy się w 1989. Z balonikiem, który gdzieś po drodze pękł.

Ale jeśli dziś ktoś młody zapyta: „Czy te pochody to była tylko propaganda?” – trzeba odpowiedzieć: nie tylko. Bo na samym początku – był człowiek. Z flagą. Z wiarą. Z sercem. I to się liczy.

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa, zaobserwuj nas na
GOOGLE NEWS

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%