W czasach, gdy sztuka często musi błyszczeć, by być zauważoną, a estradowa siła wyrazu mierzona jest watami i decybelami, Zespół Reprezentacyjny pojawił się w Bielsku-Białej niczym starszy brat na domówce – wchodzi spokojnie, ale po chwili wiadomo, kto tu ma coś do powiedzenia.
W poniedziałek, 24 marca, Teatr Polski nie tylko gościł 140. edycję Bielskiej Sceny Kabaretowej, ale – nie przesadzajmy – uczestniczył w wydarzeniu z gatunku tych, po których człowiek nie pyta: „Co grali?”, ale „Dlaczego to tak zadziałało?”. Bo zadziałało. Bez laserów, bez wodotrysków, bez spektakularnych efektów – samą pieśnią.
Ballady z Montparnasse’u i polskich blokowisk
Zespół Reprezentacyjny to formacja osobliwa. Z jednej strony to muzycy, którzy potrafią zaśpiewać Brassensa tak, że wydaje się, iż facet z Montparnasse'u pisał swoje ballady specjalnie na polskie ulice. Z drugiej – to ludzie, którzy podchodzą do pieśni jak do tekstu kultury, a nie dźwiękowego tła do randki w kawiarni. Gugała, Łobodziński, Wojtczak, Lewandowski, Stawski – każdy z nich to nie tylko muzyk, ale i narrator, przewodnik po labiryncie znaczeń i emocji.
Wieczór poprowadził publiczność przez światy odległe i jednocześnie bliskie: przez francuską ironię Brassensa, której celność byłaby dziś ścigana w mediach społecznościowych za szerzenie inteligencji; przez melancholijną lirykę Lluísa Llacha – tak hiszpańską, że aż katalońską; przez Paolo Conte’a – który śpiewa, jakby właśnie wymyślił swing, i przez Boba Dylana – człowieka, który swoją chrypką wygrał literackiego Nobla, choć zapewne nigdy o niego nie zabiegał.
Ważnym punktem wieczoru były też pieśni sefardyjskie – dawne, głębokie, jakby wyciągnięte z glinianej amfory zakopanej pod synagogą. Śpiewane po polsku, bez egzotyki i cepelii, a jednak niosące w sobie cień świata, który przeminął, a może właśnie teraz próbuje się przypomnieć.
Zespół nie układał repertuaru w porządku chronologicznym, nie trzymał się jednej emocji. Raz było lirycznie, raz satyrycznie; raz człowiek chciał się śmiać, raz wzruszyć, innym razem – po prostu posłuchać. Wszystko podane było w proporcjach idealnych, jak w dobrze zrobionej herbacie z cytryną: nie za kwaśna, nie za słodka, i jeszcze łyżeczka zostawiona w środku – nie wiadomo po co, ale bez niej czegoś by brakowało.
Król w Bielsku, czyli ironia w tonacji moll
Koncert rozpoczął się utworem „Król”, będącym polską wersją „Le roi” Georges’a Brassensa, w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego. Piosenka ta, z charakterystyczną dla Brassensa ironią, opowiada o władcy, którego dynastia „mocno tkwi w siodle, które dźwigamy my”. To subtelne przypomnienie, że ci, którzy rządzą, opierają swoją władzę na barkach zwykłych ludzi.
Lluis Llach i delikatność buntu
W programie znalazły się pieśni katalońskiego barda, w tym metaforyczna „Galaktyka” i subtelna „Życie ma też blask” – utwór z pogranicza pieśni miłosnej i manifestu łagodnej rezygnacji. Llach, w tłumaczeniu i interpretacji zespołu, brzmi jakby pisał nie pod dyktando buntu, ale czułości.
Muzyka z glinianych amfor i getta
Nie zabrakło też kompozycji zaczerpniętych z tradycji sefardyjskich Żydów – takich jak mistyczne „Narodziny Abrahama” i egzystencjalne „Urodziłem się na raz”, w których muzyka staje się wehikułem pamięci. Kontrastem dla nich była pieśń „Do dna” – o polsko-żydowskich korzeniach – w której ironiczny toast przemienia się w dramatyczną, acz nadal sceniczną formę rozrachunku z losem. Zespół Reprezentacyjny, jako jeden z pierwszych w Polsce, w latach 80. wprowadził do swojego repertuaru pieśni sefardyjskie, nadając im nowy, unikatowy charakter.
Kura się śmieje, wieśniak milczy
Publiczność – początkowo zanurzona w skupieniu – szybko zaczęła mimowolnie włączać się w refreny, nieśmiało nucąc pod nosem raz po raz znajome frazy. Gdy zabrzmiały „Kura” czy „Limeryki”, sala reagowała śmiechem – nie hałaśliwym, ale tym cichym, mądrym, który oznacza: „rozumiem i czuję dokładnie tak samo”. A przy „Piosence dla starego wieśniaka” – pięknym hołdzie dla prostoty, dobroci i ludzkiego wsparcia – zapadła cisza, z rodzaju tych, które nie krępują, lecz łączą. To była chwila skupienia, kiedy każdy zdawał się słuchać także własnej pamięci.
Dylan, Conte i cała reszta świata
Nie mogło zabraknąć także wątków dylanowskich – tych subtelnych, podszytych bluesem i zachrypniętą amerykańską nostalgią. „Tu czas i wiek nie ma znaczenia” i finałowe „Czasy nadchodzą nowe” przypomniały, że choć świat nie przestaje się zmieniać, pytania pozostają te same.
Żyleta, która tnie głębiej niż się zdaje
Osobnym – i nieco zadziornym – punktem wieczoru była „Żyleta na Champs-Élysées”. Piosenka balansująca na granicy ironii i prowokacji, która łączy paryski szyk z warszawską trybuną stadionową, a przy tym nie unika kontrowersyjnych obrazów i języka. Publiczność reagowała ostrożnym śmiechem, świadoma, że tekst mówi więcej, niż pozornie chce powiedzieć – a wszystko to w duchu Brassensa, gdzie żart nigdy nie jest tylko żartem.
Kumple do śpiewania i do życia
A „Kumple to grunt”? Śpiewane jak testament. Ale nie ten prawniczy, tylko ten ludzki – o lojalności, obecności i tym, że jeśli przyjaciel zostaje, to świat jeszcze się nie zawalił. Refren wybrzmiał głośniej niż zwykle, bo publiczność śpiewała razem z zespołem – nie jak na stadionie, ale z szacunkiem. Jakby każdy z obecnych miał własnych kumpli do upamiętnienia.
Owacja nie z obowiązku, ale z potrzeby serca
Zespół Reprezentacyjny nie zabiegał o oklaski – one po prostu były. Nie wyciskał emocji – one same się pojawiały. Nie krzyczał o sensie życia – wystarczyło, że zagrali. Resztę zrobili słuchacze, każdy we własnym zakresie sumienia. A kiedy zespół kończył ostatnie takty, sala powstała jak na komendę – nie ceremonialnie, nie z grzeczności, lecz z potrzeby serca.
Można by ten wieczór opisać w punktach. Można by rozebrać każdą piosenkę na metafory i aluzje. Ale byłby to błąd. Bo koncert Zespołu Reprezentacyjnego działa jak dobra proza – nie analizuje się jej na gorąco. Trzeba ją ponosić w sobie, przetrawić, prześnić. A potem – puścić dalej.
I tak właśnie było w Bielsku. Gdzie pieśń – stara jak świat, a świeża jak pierwsza myśl z rana – przypomniała, że kultura nie umiera. Ona po prostu potrzebuje czasu. I ludzi, którzy potrafią zagrać ją tak, by brzmiała jak prawda.
[FOTORELACJANOWA]604[/FOTORELACJANOWA]
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz