Zamknij

W aktorstwie ważna jest wrażliwość - rozmowa z Eugeniuszem Jachymem, aktorem Teatru Lalek Banialuka

Agata Rucińska 16:38, 10.05.2021 Aktualizacja: 23:05, 21.01.2023

W aktorstwie ważna jest wrażliwość - rozmowa z Eugeniuszem Jachymem, aktorem Teatru Lalek Banialuka

Eugeniusz Jachym - aktor-lalkarz, reżyser, laureat nagrody IKARA w roku 2019, która była uwieńczeniem jego 50 letniej pracy artystycznej na deskach teatru Banialuka. Na tle nastrojowej scenografii do spektaklu “Smacznego, proszę wilka”, rozmawiamy o początkach drogi artystycznej, pasjach i najbliższych planach zawodowych.

Agata Rucińska: Pierwsze kroki sceniczne stawiał Pan w ówcześnie działającym w Bielsku-Białej Centrum Wychowania Artystycznego Wiktorii Kubisz.
Eugeniusz Jachym:
 Nie do końca, ponieważ moje pierwsze spotkanie ze sceną miało miejsce już w szkole podstawowej, niestety skończyło się niepowodzeniem. Wtedy to powiedziałem sobie, że już nigdy, nikt nie namówi mnie na recytację. Później będąc w szkole średniej w Technikum Ekonomicznym nr 1, na jednym z konkursów recytatorskich szczebla miejskiego, wypatrzyła mnie założycielka tzw. ogródka jordanowskiego - pani Wiktoria Kubisz, która namówiła mnie na uczestnictwo w zajęciach prowadzonej przez nią placówki. Było to poniekąd uzupełnieniem tego, co robiłem wówczas w szkole (kółko teatralne, recytatorskie). Było to moje pierwsze spotkanie ze słowem, teatrem w wydaniu bardziej profesjonalnym.

Sztuka Krawiec Pan Niteczka

Został Pan aktorem bez szkoły teatralnej, chociaż Pana plany życiowe zmierzały w zupełnie innym kierunku.
Swego czasu zostałem namówiony do zdawania do szkoły teatralnej, ale po pierwszej nieudanej próbie postanowiłem zrezygnować. Podchodziłem do tego bardzo poważnie i poniesiona porażka była dla mnie ogromną tragedią. Postanowiłem wówczas podjąć pracę w wyuczonym zawodzie, zaś jesienią miałem rozpocząć studia na Wydziale Prawa Administracyjnego. W czasie wakacji spotkałem kolegę, pracującego wówczas w teatrze Banialuka. Dowiedziałem się, iż teatr poszukuje adepta i mogę drogą eksternistyczną stać się pełnoprawnym aktorem-lalkarzem. Umówiłem się na spotkanie, chociaż o lalkach nie wiedziałem zbyt wiele. O wiele bardziej interesowała mnie zawsze gra na żywym planie.

Czy pamięta Pan swoją pierwszą lalkę?
Stanąłem przed specjalną komisją, zwołaną przez dyrektora Zitzmana, musiałem zaśpiewać, wyrecytować, powiedzieć fragment prozy, ale najgorszy był moment, kiedy dostałem do ręki lalkę-pacynkę. Kazano mi schować się za duży fotel i opowiadać. Pamiętam, że opowiadałem jakieś historie z życia szkoły i modliłem się, aby to wreszcie się skończyło [śmiech]. Dawano mi 70% szansy na przyjęcie, lecz końcem miesiąca zadzwonił telefon, informujący mnie o przyjęciu do teatru Banialuka.

Jak przyjęto tak drastyczną zmianę planów zawodowych w Pana środowisku?
Trochę się bałem, jak zareaguje mój przełożony, w końcu jednak zmobilizowałem się i złożyłem wymówienie. Posypały się w moją stronę gromy i przekleństwa, a mnie spadł kamień z serca, że mam to już za sobą.

Rozpoczęła się Pana długoletnia współpraca z teatrem Banialuka. Pamięta Pan swoje pierwsze przedstawienie, pierwszą rolę?
Zostałem rzucony od razu na głęboką wodę, był okres wakacyjny i potrzebne było zastępstwo. Musiałem szybko nauczyć się roli Trefnisia do spektaklu „Trzy pomarańcze” Michałkowa. Potem był „Skoczek Toczek”, „Gęgorek”, do których próby toczyły się już normalnym trybem,a później „Ojczyzna” w reż. Aleksandra Łabińca - no i tak zaczęła się moja przygoda z teatrem. Pracowałem i uczyłem się. Miałem okazję spotykać się z mistrzami sztuki lalkarskiej, ludźmi, którzy wtedy tworzyli teatr. Byli oni często zapraszani przez ówczesnego dyrektora Zitzmanana pokazy i wykłady.

Sztuka Pinokio

Czy miał Pan swoją ulubioną lalkę? Która z nich sprawiała największy problem?
Przeszedłem przez wszystkie rodzaje lalek, jednak największą satysfakcję sprawiał mi kontakt z pacynką, być może dlatego, że za rolę Duverola w „Diabłach w Brugelandii” otrzymałem moją drugą Złotą Maskę. Największe wyzwanie dla aktora to jednak praca z marionetką - trzeba mieć specjalne predyspozycje, aby połapać się w tej ogromnej ilości sznurków, wymagana tu jest od aktora ogromna precyzja.

Aktor na żywym planie - czyli poniekąd spełnienie Pana marzeń.
Miałem to szczęście, że gdy ja przyszedłem, był to ten dobry czas dla teatru. Dużo się grało i aktor coraz częściej wychodził przed parawan, pokazywał się. Oczywiście musiało to wynikać z konstrukcji dramatycznej przedstawienia, ale stawało się to coraz bardziej powszechne. Teatr lalkowy cały czas był teatrem poszukującym, głównie przez formę plastyczną, tworzył się, nie ulegał skostnieniu. Wyrwał się z parawanu i stał się otwarty. W tym wszystkim musiał znaleźć się oczywiście aktor.

Czy od aktora-lalkarza wymaga się więcej?
Wymaga się od niego ogromnej wszechstronności, tak jak od aktora dramatycznego, z tym że dodatkowo musi on posiadać doskonałe umiejętności animacyjne.

Istotą animacji w sztuce lalkarskiej jest dzielenie się życiem z czymś, co samo w sobie nie jest żywe. Jakie to uczucie dawać życie lalce?
Aktora zawsze ciągnie aby się pokazać publiczności (ma to chyba w genach). Ja często byłem jednak szczęśliwy, że mogę schować się za parawanem, że mogę całkowicie oddać się tej lalce, mogę w nią wejść, nie patrząc na swoją mimikę, temperament, emocje. Wspaniałe było zawsze to, że mogłem stać się kreatorem - tworzyłem tę lalkę. Gdy przychodzi aktor, bierze lalkę do ręki, ta lalka zaczyna żyć, zaczyna coś wyrażać - to jest właśnie ten czar, magia teatru.

Główni odbiorcy sztuki lalkarskiej najmłodsi widzowie - czy zaszły w nich jakieś zmiany na przestrzeni lat? Czy reakcje współczesnej, młodej widowni różnią się od tej sprzed laty?
Dzieci zazwyczaj lubią teatr, lubią przeżywać, poddają się jego magii. Oczywiście że wyzwanie sprzed 50-u lat było zupełnie inne, wtedy dzieci chłonęły bardziej. Pójście do teatru było ogromnym wydarzeniem - spotkaniem z aktorem, lalką. Dzieci często identyfikowały się z bohaterami, a ich reakcje były tak żywiołowe, że momentami trudno było prowadzić dalej spektakl. Obserwując w tej chwili swojego wnuka, dla którego nowoczesne technologie nie są już tajemnicą, widzę, że gdy przychodzi do teatru i wchodzi w ten inny świat to chętnie poddaje się magii świateł, muzyki, włącza się do akcji.

Technologia nie zabiła więc do końca dziecięcej wrażliwości?
Żyjemy teraz w innych czasach, w pewnej cyberprzestrzeni, w czasach internetu i to, co kiedyś dawniej było tajemnicą, czarowało, dzisiaj wydaje się być czymś normalnym. To, że dzieci przychodzą do teatru, że przychodzą ich rodzice świadczy o tym, że nie jest jeszcze tak źle, że teatr nadal pełni swoją misję. Nadal w świecie jest miejsce dla magii, którą ten teatr tworzy

Jak teatr lalkowy znosi starcie z nowoczesnymi technologiami?
Teatr musi być atrakcyjny, tak aby widz się nie nudził. Twórcy spektakli coraz częściej korzystają z nowoczesnych rozwiązań multi-medialnych, nie wystarczy już samo słowo, aczkolwiek ta prostota scenicznego przekazu nie raz jest uzasadniona i potrzebna. Musimy jednak pamiętać iż zawsze najważniejszy w teatrze będzie aktor, słowo, muzyka. Wszystko co dzieje się poza tym, ma jedynie służyć wzbogaceniu tego przekazu.

Banialuka nie zostaje pod tym względem w tyle?
Oczywiście że nie, świadczą o tym przedstawienia, które przez cały czas wystawiane.

Czy rola Słowikowskiego w “Gałązce rozmarynu” w Teatrze Polskim – to wyłącznie epizod w Pana życiu?
Mój pierwszy występ na deskach bielskiego teatru miał miejsce w roku bodajże 1966 r. Graliśmy wtedy spektakl Czerwony Kapturek, zrealizowany przez Centrum Wychowania Estetycznego Wiktorii Kubisz. Pamiętam, grałem rolę leśniczego. Pojawiłem się tam w zacnym gronie, znanych dziś osób, między innymi Grażyny Staniszewskiej (rola babci), Franciszka Kukioły (rola roztrzepanego Kajtka). Później w latach 90. grywałem w kabarecie „Kanibale” między innymi z Krystyną Fuczik, Olkiem Sokołowskim, pamiętam, że teksty pisali dla nas Julek Wątroba i bodajże Stanisław Gola. Występy kabaretu odbywały się na deskach teatru. Nie spodziewałem się natomiast, że w tym szczególnym dla mnie roku, 50-lecia pracy twórczej, spotka mnie takie wyróżnienie i cieszę się, że otrzymałem taką propozycję od dyrektora Mazurkiewicza.

Gałązka rozmarynu - Teatr Polski

Mając teraz porównanie, gdzie lepiej się Pan czuje, grając dla dzieci czy dorosłego widza?
W naszym teatrze także zdarza się nam grać dla dorosłego widza. Bardzo dobrze czuję się grając dla dzieci. Grając dla młodej publiczności można zachować większy luz, oczywiście nie mam na tu myśli lekceważenia, zaś grając dla dorosłego widza człowiek wydaje się być nieco bardziej spięty.

Czy przed występem dopada Pana przysłowiowa trema?
Czy gramy dla dorosłego, czy dla dziecka trema zawsze towarzyszy, gdy jednak wyjdzie się na scenę, zrobi ten pierwszy krok i wypowie pierwsze słowo, wtedy nie ma zlituj się, trzeba dawać sobie radę. Każda premiera, to dla mnie nadal ogromne wyzwanie.

Czyli trema twórcza?
Jak najbardziej twórcza i ona jest potrzebna w teatrze.

Sztuka Singbad

Czy gra Pan w gry komputerowe?
Nie, komputer jest mi potrzebny z racji wykonywanego zajęcia, ale jestem raczej tradycjonalistą.

Nie pytam bez powodu, gdyż zostawił Pan trwały ślad w świecie produkcji komputerowych, podkładał pan głos między innymi w grach Polanie II, Earth 2160, Gorky17, Jack Orlando.
Nawet nie pamiętam, że było tego aż tyle. Było to fajne spotkanie z dubbingiem, w którym uczestniczyli także inni aktorzy Banialuki i Teatru Polskiego. Zdarzało mi się także kilka razy robić dubbing w Studio Filmów Rysunkowych.

Kolejny epizod w Pana życiu to reżyseria…
Tak, był to epizod, który jest bardzo ważny w moim życiu. To się zaczęło 13 grudnia, roku pamiętnego 1981. Ten dzień miał być dla mnie bardzo radosny, otwierał przede mną nowe perspektywy, miał spełnić oczekiwania. W tym to bowiem dniu miała odbyć się premiera sztuki Tytusa Czyżewskiego, którą adaptowałem i której byłem reżyserem. Gdy przyjechałem do Bielska, dopiero w teatrze dowiedziałem się że ogłoszono stan wojenny. Pod teatrem zgromadziło się prawie 70 % widowni. Dyrektor Zitzman był w ciągłym kontakcie z ówczesnym Wydziałem Kultury Urzędu Wojewódzkiego w Bielsku-Białej. Zapadła decyzja, że gramy i ta prapremiera się odbyła. Dopiero po dwóch latach na łamach kwartalnika Podbeskidzie ukazała się recenzja tego przedstawienia autorstwa Andrzeja Brzezińskiego. To był mój pierwszy kontakt z reżyserią profesjonalną w teatrze.

fot.Aga Morcinek - Zielona Gęś

Czy reżyseria była dopełnieniem Pana młodzieńczych marzeń?
Był taki okres w latach 90. kiedy nieco mniej się grało, więc zająłem się reżyserią filmową. Tym bardziej, iż ganiałem z kamerą od 18 roku życia, kiedy to uprosiłem mamę, aby kupiła mi kamerę i projektor. Byłem niczym Stuhr w „Amatorze” Kieślowskiego. W zasadzie mieliśmy nawet taki sam sprzęt.

Pierwszy Pana film to „Łukasz” za który otrzymał pan I nagrodę w 1994 r.
Był to film o niepełnosprawnym chłopcu i jego matce, która z determinacją i poświęceniem walczyła o niego.

Kolejny produkcja to „Chrystus z Oświęcimia” i III nagroda…
To z kolei historia tajemniczego obrazu, który znalazł się w kościele w Kościelisku. Przekaz mówił iż został on namalowany przez więźnia obozu w Auschwitz. Próbowałem dowiedzieć się, czy tak jest rzeczywiście i kto jest autorem obrazu. Ekspertyza konserwatora wykazała jednak, że został on namalowany w okresie znacznie późniejszym. Myślałem nawet, czy nie wrócić do tego tematu po latach, dopóki żyją jeszcze ludzie, pamiętający tamte czasy. Uświadomiłem sobie wtedy, iż czas płynie nieubłaganie i ta nieuchronność przemijania, przed którą wszyscy stajemy, trochę mnie przeraża.

Z tego co widzę, mimo upływu czasu, nie spoczywa Pan na laurach.
Gram nadal, ale w sztukach, które już były. Brakuje mi jednak pewnego odświeżenia, impulsu, tego tak zwanego „poweru”, aby rozpocząć pracę nad nową premierą. Rozpocząłem nawet rozmowy z miastem o pozyskanie środków na spektakl, który za zgodą dyrekcji miałby się odbyć na terenie teatru Banialuka, lecz poza zaplanowanymi i zgłoszonymi działaniami. Cały czas więc szukam i nie poddaję się.

Ma Pan już konkretny pomysł na tę realizację?
Rozważam dwie możliwości, których realizacja uzależniona będzie od pozyskanych środków. Jedna z nich to spektakl adresowany zarówno dla ludzi młodych, jak i dorosłej publiczności, który poprzez niesione treści, aktualną sytuację społeczno-polityczną, mógłby być spektaklem bardzo aktualnym, mimo iż został napisany dość dawno temu przez Juliana Tuwima. Druga propozycja skierowana jest raczej do widza dorosłego historia aktora, który pragnie po kilkuletniej przerwie wrócić do zawodu, a na jego drodze staje postać młodego asystenta. Dochodzi tu do pewnej pokoleniowej wymiany zdań, konfrontacji dwóch postaw, różnego spojrzenia na teatr i rolę aktora.

Czy ta realizacja ma być swego rodzaju pożegnaniem ze sceną?
Absolutnie nie chciałbym się żegnać, bo pożegnanie kojarzy się z faktem, że nic, poza tym, ma już nie być. Chcę się natomiast w ten sposób wypowiedzieć, zostawić swój głos w kwestiach, z którymi się identyfikuję. Tymczasem reżyseruje Pan i wystawia co roku spektakl Misterium Męki Pańskiej, wystawiany w amfiteatrze żywieckim „Pod Grojcem”. E.J.: Spotykamy się okazjonalnie przy produkcji tego spektaklu, jest to grupa około 60 ludzi, amatorów, różnych profesji, są wśród nich studenci, emeryci, księża, nauczyciele, a nawet właściciel zakładu pogrzebowego. To ogromne wyzwanie zapanować nad tak dużą grupą, tym bardziej, że każdy z nich oczekuje ode mnie podpowiedzi i wskazówki jak grać.

fot. FB_Okiemreportera. Beskidzka Pasja 2018

Jest Pan tam jedynym profesjonalistą?
Tak się złożyło, ale oprócz tego także gram z nimi. Odtwarzam postać Judasza, ponieważ nikt nie chciał podjąć się tej roli [śmiech].

Z tej to okazji otrzymał Pan w roku ubiegłym nietypową nagrodę - „żywieckiego Oskara” - za aktorstwo i reżyserię.
Był to swego rodzaju ukłon i podziękowanie za moją dotychczasową pracę. Prawie dwa tysiące ludzi w żywieckim amfiteatrze dziękujący oklaskami, wręczenie nagrody i odśpiewane „sto lat” - to ogromnie wzruszające i niezapomniane wydarzenie. W Żywcu nie ma profesjonalnej sceny, dużo natomiast dzieje się w ruchu amatorskim, są grupy taneczne, regionalne, śpiewacze, teatralne.

Działa Pan także aktywnie w swojej rodzinnej miejscowości.
Tak, w Łodygowicach, tam gdzie mieszkam, również rozpocząłem działanie już kilkadziesiąt lat temu. Przygotowaliśmy kilka spektakli amatorskich: Jasełka, Misterium Pasyjne, a także Świętoszek, Mały Książe, w tej chwili w opracowaniu jest „Gość oczekiwany” Zofii Kossak-Szczuckiej.

Lubi pan pracować z aktorami-amatorami?
Kontakt z teatrem zawodowym bardzo mnie wzbogacił, dlatego wychodzę z założenia, jeżeli istnieje taka potrzeba, to staram się pomóc. Takie spotkania również i mnie ubogacają. Mam satysfakcję z tego co robię.

Ikary 2018

Jest Pan laureatem wielu nagród, których uwieńczeniem jest Ikar, wcześniej były Złote Maski, nagroda Gloria Artis, mnóstwo dyplomów, wyróżnień. Która z tych nagród jest dla Pana najważniejsza?
Każda z tych nagród ma inny wymiar i wszystkie sobie bardzo cenię, aczkolwiek nie ukrywam, że zawsze były dla mnie zaskoczeniem. Ikar jest niewątpliwie podsumowaniem moich 50 lat pracy, świadectwem tego, że zostawiłem w tym mieście jakiś swój ślad poprzez pracę w teatrze.Miłym zaskoczeniem był dla mnie z pewnością otrzymany „żywiecki Oskar” w teatrze „Pod Grojcem'. Gdy odbierałem Złote Maski, które otrzymywałem zawsze w doborowym towarzystwie, poczułem się nie tyle ważny, co przepełniało mnie radosne uczucie spełnienia, pomyślałem „coś w tobie jest” i ktoś to właśnie dostrzegł. Pamiętam, że ogromnym przeżyciem było dla mnie także otrzymanie mojej pierwszej nagrody aktorskiej w roku 1979 na Festiwalu Teatrów Lalek w Opolu, za rolę żołnierza w spektaklu „Historia o żołnierzu” Ch. Ramuza. Moja rola była raczej zamknięta, wokół mnie na scenie mnóstwo się działo, wspaniała rola diabła, którego bardzo chciałem zagrać i mimo tego minimalizmu ruchowego i werbalnego, to właśnie moja rola została dostrzeżona.

Gdyby Pan miał się pokusić o podsumowanie swojej 50 letniej pracy w teatrze ograniczając się do jednego zdania...
Dziękuję Bogu, dziękuję ludziom, których spotkałem na mojej drodze życia, dziękuję Rodzinie!

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Eugeniusz Jachym i Zygmunt Czernek na planie sztuki Smacznego proszę wilka

[wywiad opublikowany na łamach Bielskiego Rynku III/2019]

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa, zaobserwuj nas na
GOOGLE NEWS

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz


Dodaj komentarz

🙂🤣😐🙄😮🙁😥😭
😠😡🤠👍👎❤️🔥💩 Zamknij

Użytkowniku, pamiętaj, że w Internecie nie jesteś anonimowy. Ponosisz odpowiedzialność za treści zamieszczane na portalu bielskirynek.pl. Dodanie opinii jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu portalu. Jeśli zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj - powiadom nas [email protected] lub użyj przycisku Zgłoś komentarz

0%